czwartek, 25 grudnia 2014

Święta

Święta, święta i po świętach.

Co do współlokatora, cichy i pełen chytrości głosik miał rację. Prezenty dla niego położyłam tuż przed jego drzwiami i pojechałam wczesnym rankiem do pracy. Dwie i pół godziny później. Prezenty zniknęły, ale słowa "dziękuje" nie usłyszałam. Oczywiście, że Boże Narodzenie to dni dawania, a nie brania, ale jakoś nieswojo mi się zrobiło jak nawet durnej czekolady od niego nie dostałam.

Święta w Australii wyglądają nieco inaczej niż te polskie. I przyznam,że dopiero będąc tutaj poczułam pełnię magii polskich świąt. Tutaj nie czuje się Narodzin Jezuska. Czasem się zdarza, że ludzie święta obchodzą 6 miesięcy później, wtedy kiedy jest zima.

W Wigilię byłam w pracy i skończyłam ją o 23:00. Nie mogłam narzekać. Była to przyjemna zmiana. Ludzie cieszyli się, że są święta. Jeden z moich rezydentów miał łzy w oczach, bo w czwartek miał pojechać do rodziny. Według niego my tj. pielęgniarki jesteśmy jego prawdziwą rodziną i nie chciał nas opuścić w tak ważnym dniu jak Pierwszy Dzień Świąt. Czy mogłoby być piękniej? :)

Inny rezydent w oba policzki mnie pocałował (mówiąc liczebniki po polsku) i stwierdził, że ma dla mnie drobiazg, ale da mi go przy najbliższej mojej zmianie,bo śpieszno mu było do rodziny.

Żona innego rezydenta dała nam czekoladki, bo codziennie opiekujemy się jej mężem, a przecież są Święta.

Tak, to była bardzo przyjemna zmiana!

Kolejny dzień jest teoretycznie istotniejszy. Tutaj to jest dzień grupowego pójścia na plażę bądź wspólnego BBQ. Trochę do dupy. Nie ma niczego magicznego.Czym się różni zwykłe pójście na plażę z tym w pierwszym dniu świąt. Według mnie niczym. Dla mnie to był dzień 100% relaksu. Nie mam za wiele dni, gdzie nigdzie nie pracuje. Zawsze coś robię. Postanowiłam, że nie chce nikogo widzieć. Chce nacieszyć się błogim spokojem. Średnio mi był on dany. Plaże były przeludnione, a ja po posmarowaniu się +50faktorem spaliłam się i mam malinowy brzuch. No, ale spanie na plaży mogę uznać za hobby i wpisać je w CV. Nastawiam budzik, by nie spiec się za mocno i mknę w świat Morfeusza. Coś cudownego :)
A po plaży miałam dłuuuuugą rozmowę z Mamą i strasznie się z tego powodu cieszę.

Następny dzień to Boxing Day, czyli celebrowanie centrów handlowych. Może być gorzej? Pracę w jednym ze sklepów skończyłam o 9:00 od 7:00 ludzie ustawiali się przed drzwiami i czekali na otwarcie. Ja sama miałam w planach kupić rękawice do boksu, noski do pływania, jeansy i jakąś sukienkę, bo w Boxing Day wszystko ma zaniżone ceny. Jasne!!! Jeansy były w tej samej cenie, przecenione sukienki były zwykłymi przecenami, a nie świątecznymi, a rękawice były droższe niż w normalne dni. Znalazłam dwie czarne bluzeczki za które zapłaciłam niecałe 6$. Dla porównania bochenek chleba kosztuje minimum 3$ (nie liczę tostowego marki coles, bo tego chlebem nie da się nazwać).Zrobiłam dobry zakup.

Zdaje sobie sprawę, że mieszkam w innym kraju w innej kulturze. Tylko... gdzie jest magia świąt?

wtorek, 23 grudnia 2014

23 grudnia

Będę złośliwą, chamską, bezczelną i w najgorszym wydaniu okropną suką. Na domiar złego dzień przed Wigilią. A co się będę. Ludzie zaczną być mili jutro, a nie dzisiaj.

W niedzielę byłam w centrum handlowym po prezenty dla współlokatorów. Pierwsza wizja była taka żeby kupić jeszcze czterem osobom drobiazgi i pod domem zostawić, zapukać i uciec :D By była to prawdziwa niespodzianka, a nie niezręczna sytuacja w stylu: "bo wiesz... miło mi, że przyniosłaś prezent, ale ja się nie spodziewałem... no... ja nie mam nic dla Ciebie" A przecież w Gwiazdce nie o to chodzi, by brać a dawać. Chciałam pobawić się w prawdziwego świętego Mikołaja (wersja AU) bądź w Gwiazdora (bliższa sercu wersja). No, ale jakoś zgubiłam się we własnej czasoprzestrzeni i nie zrealizowałam tego planu. No, dobra, szlag mnie trafił jak zobaczyłam tłum ludzi w markecie i to tuż po otwarciu. Nie jestem zwolennikiem centrów handlowych. Gdybym mogła wszystko kupowałabym online. A tu jeszcze tyle ludzi wokół mnie z tym samym zniechęceniem i obłędem w oczach co ja.

Zrealizowałam ciut skromniejszą opcję - kupiłam prezenty współlokatorom. Dla Kia i Andrew miałam drobny problem. Dokładniej finansowy problem. To co mi się podobało było za drogie. Znalazłam małe świeczuszki w kształcie pingwinków i misiów polarnych. Super się ułożyło, bo było ich 6 i tyle mamy miejsc w nowym świeczniku (nie wiem, czy słowo świecznik jest odpowiednie, jest to deska z 6 otworami na wkłady. Muszę przyznać, że uwielbiam prostote i bardzo mi to coś przypadło do gustu i pięknie się komponuje do stołu w jadalni). I dokupiłam butelkę wina (oboje lubią posączyć) znalazłam fajną materiałową torbę z wyszytym Mikołajem krzyczącym Ho Ho i wszystko super się ułożyło.

No i oczywiście blacha muffin :) Również nimi poczęstowałam Simona (ten starszy ex) odwiedzając go dzisiaj, ale o tym za chwilę.

Z drugim współlokatorem był kłopot. Nie dlatego, że nie miałam pomysłu. Tylko dlatego, że od zawsze wydawał mi się niegroźnym dziwakiem. A ostatnio to zaczął mi ewidentnie przeszkadzać. Odezwała się we mnie chytrość (nie wiedziałam, że mam tą cechę). Cichy głos podpowiadał: "to nie kup mu nic. On zapewne oleje sprawę". Z drugiej strony, skoro kupiłam Kia i Andrew to i dla niego musiałam coś znaleźć. Tylko co?

Jestem w sklepie ze świeczkami i różnymi zapachowymi bzdetami do domu.
+ "hej, co słychać?"
- "eeee... w porządku. A u Ciebie?"
+ "super. Pomóc Tobie w czymś?"
-  "eee... w sumie to tak. Szukam prezentu dla współlokatora. Jest to chłopak. Eee... strasznie śmierdzi u niego w pokoju. Wiesz jaki to jest standard jak łzawią Tobie oczy, bo on otworzył drzwi do pokoju, a Ty niefortunnie znalazłaś się w przedpokoju. To ja chciałabym coś z tym zrobić"
(a nawet gorzej, raz mając kaca szłam do pracy i on otworzył drzwi do siebie. Nie kłamiąc, nie naginając miałam odruch wymiotny). Pani dokładnie zrozumiała o co mi chodzi. Było to tak intensywne, że pomimo słabego wrodzonego węchu i wszelkich zapachów wokoło czułam intensywny, męski, ładny zapach.Cena była nieodpowiednia. Za wysoka porównując me uczucia jakimi pałam do niego.
Kupiłam mu bryloczek (strasznie mi się podoba, jest to taka laleczka woodoo przypominająca supermana, ale bez S na klacie z opisem, że zawsze będzie chroniła przed stresem dnia codziennego etc.) i czekoladę.

Powód dla którego mnie wkurza jest banalny. Zaczął mi wchodzić buciorami w moje życie i mówić mi co mam robić, a jeśli mam odmienne zdanie to coś usłyszę. Nie mam nic przeciwko słuchaniu rad od mądrzejszych, bardziej doświadczonych, odnoszących sukces czy po prostu chcących pomóc. Tylko to w jaki sposób on żyje nie przypomina nic z powyższego opisu. Chłopak pracuje na półetatu w tym samym zawodzie co ja. Jest tu bodajże 3 lata i nie ma żadnego pomysłu co ze sobą zrobić. Od roku słyszę, że idzie na studia. No, ale jakoś mu coś... no... raz usłyszałam, że wypełnił dokumenty aplikacyjne i zmęczył się tym. Całymi dniami siedzi zamknięty w pokoju i gra we wszelkie gry: playstation, xbox etc. I dlatego tak śmierdzi u niego w pokoju, bo z niego nie wychodzi. Nie ma ani jednego znajomego. Jakoś znalazł dziewczynę, ale ta oczekiwała zapłaty za czas wspólnie spędzony (dla mnie to prostytucja). Kupował jej drogie ciuszki, biżuterie bądź zapraszał na kolacje. Z pół etatowej wypłaty nie można sobie na coś takiego pozwolić. Rozstała się z nim. Nieco zmieniłam o nim zdanie, bo zgadzał się na takie warunki bycia z nią. Z drugiej strony jak bardzo musi się czuć samotnie skoro dawał temu przyzwolenie. Poznał jej współlokatorów i ich zamęczał ciągłymi telefonami i propozycjami lunchu, dinnera i innych opcji wyjścia. Nikt nie lubi czuć się osaczony więc kontakt urwali i to też jest powód dla którego nie za bardzo chce mu zaproponować jakieś wyjście. Nie mam miliona znajomych, ale zamknięta w pokoju nie siedzę. I nie chce zbytnio stworzyć sobie sytuacji, że będzie się komuś naprzykrzał. Tak na dobrą sprawę to Gold Coast nie jest trudnym miastem do poznania kogoś. Nie są to trwałe bądź prawdziwe znajomości, ale na piwo zawsze można z kimś wyjść. Skoro ja mogę to i on również.
Przy tym wszystkim on mi mówi jak mam żyć: "Ewelina, nie pij alkoholu! Ja nie piję, Ty też możesz nie pić" Cisnął mi się komentarz. Jeszcze żebym faktycznie nadużywała, ale raz w tygodniu bądź dwa chyba mogę wyjść, prawda?
"Ewelina musisz porozmawiać ze swoimi szefami na temat wysokości twojej wypłaty!" A kim ty do kur.. nędzy jesteś żeby mi to mówić?!

Dzisiaj zaskoczyłam, że chyba nie tylko ja go po prostu toleruje bez  większych uczuć.
6 grudnia w polskie Mikolajki upiekłam muffiny współlokatorom. Coś skromnego, coś słodkiego.Nie oczekiwałam zupełnie niczego, bo to moja tradycja, a nie ich.Chciałam zrobić drobną przyjemność. Po powrocie z łyżew dostałam koszulkę,która robi furorę :) Nie wydaje mi się, żeby i on coś dostał, bo to nie była jego tradycja. A może jestem w błędzie. Kia i Andrew pojechali do rodziny i tuż przed wyjściem dałam im mój prezent, a od nich otrzymałam czekoladki i kartkę. Usłyszałam, że dla Niego jest na stole. Nawet nie złożyli mu życzeń, ani nie dali mu go face to face.

Strasznie smutne jest życie mojego współlokatora. Tylko wszystko jest na własne życzenie. Jeśli on nie wstanie i nie wyjdzie do ludzi nikt tego za niego nie zrobi.


sobota, 20 grudnia 2014

Kartki świąteczne

Dziękuje!!! Zrobiliście mi niesamowitą niespodziankę!!!

Nie wiem co mam napisać. Nie spodziewałam się!!!

Dziękuje!!!

wtorek, 16 grudnia 2014

3 dni, 3 porażki

Piątek

Potrzebowałam drobnej pomocy przy samochodzie. Takiej drobnej. Wystarczyło wymienić wszelkie płyny w samochodzie, bo niestety poprzedni właściciel nic z nim nie robił. Maluch został na maxa zaniedbany. Wysłałam smsa do swojego ex (tego starszego ode mnie o x lat). Natychmiast odpisał z info, że z przyjemnością mi pomoże. Ucieszyłam się! W try miga ubrałam się i pojechałam do niego. Samochód naprawiony! Super! A ja usłyszałam, że nadal jestem kimś szczególnym w jego życiu i nadal intensywnie o mnie myśli. Przeprosił za wszystko co było złe. Wyjaśnił, że to był bardzo zły moment na to byśmy mogli być razem. Ładnie się uśmiechnęłam i po raz kolejny mu wyjaśniłam, że dla mnie jest jedynie przyjacielem i zawsze nim zostanie. Nie liczył na taką odpowiedź.
Swego czasu napisałam krótką notkę na temat tego, że ma kogoś. I cała sytuacja z nową kobietą w jego życiu bardzo mnie rozbawiła. Okazało się, że od dłuższego czasu nie są razem. Dziewczyna została bez dachu nad głową więc oczywiście ją przygarnął. Ów niewiasta nie ma ani jednego znajomego, bo jest niesamowicie mocno toksyczna. Pozwolę sobie nie skomentować jego dobroczynności.
Ucieszyłam się, że kontakt mi się z nim odnowił i zmartwiłam zarazem,bo jestem nadal zbyt istotną dla niego osobą. Jeszcze nie możemy być przyjaciółmi. Jeszcze to będzie bolesne.

Sobota

Coś mnie ruszyło. Nie wiem czemu. Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Wysłałam smsa do przystojnego surfera, że czasem nie wiem co się dzieje i czuję się zmieszana. Czy my zaczynamy randkować, czy to jest jedynie wygodny układ? Jeśli układ, nie mogę w nim uczestniczyć, bo zbyt mocno mi na nim zależy.
Jego odpowiedź nie ucieszyła mnie. Napiszę więcej. Bardzo zasmuciła. Umówiliśmy się, że porozmawiamy.

Sobota wieczór

Dostaje smsa od chłopaka, który okazał się największym dupkiem jakiego w życiu poznałam. Uslyszałam od niego najgorsze w życiu słowa świadczące o zerowym szacunku. Nie wiem czy pamiętacie chłopaka, który pracował poza miastem, a na Gold Coascie był jedynie przez 9 dni w miesiącu. Zmienił pracę i w momencie kiedy to się stało jego zachowanie również się zmieniło. Zaczął być zazdrosny o wszystkich wokół mnie. Czasem było to na tyle głupie, że aż nie mogłam uwierzyć w to co się dzieje. Był zazdrosny nawet o obce dziewczyny! Po usłyszeniu, że prawdop. jestem bardzo lekkich obyczajów (użył nieco innych słów) powiedziałam grzecznie, ze spokojem w głosie, że nie chce mieć z nim nic wspólnego. Chyba jego męskie ego zbyt mocno ucierpiało, bo udał, że mnie nie rozumie i stwierdził, żę to on nie chce mnie więcej widzieć, bo nasze relacje są zbyt skomplikowane.
No, ale jest sobota wieczór. Dostaje bzdurnego smsa. Odpisuje: "tak właściwie to po co do mnie piszesz?" odpowiedź: "wyślę maila z wyjaśnieniem" Napisał mi, że chciałby zacząć być ze mną. Chciałby zbudować normalny związek. Milczał,bo byłam zła i czekał aż ochłonę. Bardzo dojrzale...
Starałam się mu uzymysłowić z podaniem przykładów, że ja nie chce mieć z nim nic wspólnego. Nastała cisza.
Zapytałam się: "tak właściwie to przeczytałeś maila?"
Odpowiedź: "ja niczego takiego nie powiedziałem. Musiały nastać problemy w komunikowaniu się" No żesz kurw... mać. Mój angielski nie jest najlepszy, ale idiotki ze mnie nikt robić nie będzie. Napisałam mu uprzejmie, że może się spotkamy i porozmawiamy face to face.
"Świetny pomysł i możemy się zobaczyć u mnie w domu późnym piątkowym wieczorem." Zaśmiałam się jak to zobaczyłam!
"Wygodny się zrobiłeś. Możemy się zobaczyć w pubie xyz"
"Czy uważasz, że publiczne miejsce jest odpowiednie?"
"W pobliżu jest plaża. Możemy pójść na spacer"
 Przestała mu odpowiadać wieczorowa pora. Zmienił godzinę na tuż po swojej pracy. I nagle się mnie zapytał, czy zrobiłam sobie profesjonalną sesję zdjęciową (przyszłościowy plan), bo chciałby je zobaczyć. Krew mnie zalała! I nadal jestem zła jak to piszę.

Niedziela

Umówiłam się z Przystojnym Jegomościem na kawę. Strasznie się z tego powodu ucieszyłam, bo zawsze potrafił mi humor poprawić, a miałam nieziemskiego doła. Straciłam tego w którym się zakochałam. Ten, który okazał się totalną stratą czasu okazał się maksymalnym idiotą. A z idiotami to najgorzej, bo nie zdają sobie sprawy z tego na jakim poziomie intelektualnym i umysłowym się znajdują. No, i ten starszy się ponownie pojawił ze słowami nie świadczącymi o zwykłej znajomości.

Poniedziałek

Kawa z Tym, który zawsze mnie pociesza. Zaczął pracować jako life coach. Nadaje się do tego idealnie! Super, że się na to zdecydował! Tylko, że ja nie potrzebowałam przemowy. Ja chciałam spędzić czas z kimś komu ufam i z kim czuje się bezpiecznie. No, niestety, ale po 30 minutach motywacyjnej pogawędki poszedł w swoją stronę. Dostałam pracę domową. Odrobiłam. Wysłałam bardzo szczerego maila. Odpowiedzi nie otrzymałam. Jak to stwierdził, wszystko ma termin ważności i chyba ta znajomość również. A szkoda. Choć patrząc na to co się w jej trakcie działo to i tak super, że się spotkaliśmy.

Środa

Miałam się spotkać na zwykłej kawie z tym starszym. Ucieszyłam się, że się spotkamy tak bez żadnych problemów w tle, bez próśb, bez interesów. Tak, po prostu na kawę.
Miałam być koło 2 w miejscu x.
1:30 sms: utknąłem w pracy zadzwonię za godz.
2:30 ja wysyłam smsa: "no i?"
Telefon: "mam jeszcze jedno spotkanie, Nie wiem kiedy będę wolny. Zadzwonię ponownie za chwilę."
 Zadzwonił. Być może będzie koło 6:00 w domu. Taaaaa.... nic się nie zmieniło. Przypomniałm sobie jak to było... No, ale pojadę. Niestety z interesem. Potrzebuje zdjęcia do paszportu, a on ma fajny sprzęt.

Po tych kilku dniach zdurniałam.

czwartek, 11 grudnia 2014

Wyrwane z kontekstu cz.2

"podziwiam Cię za odwagę i dążenie do celu. Niewielu by tak potrafiło. Bije od Ciebie dużo optymizmu:-)"


Dziękuje jest to niesamowicie miłe. Tylko... tylko, że ja nie jestem wybitną osóbką. Nie uważam siebie za odważną, ani... sama nie wiem... Jestem zwykłą, prostą konstrukcją drobnej kobitki. 
Życie wiele razy skopało mi tyłek na tyle mocno, że nauczyłam się wiele o sobie. Najgorsze momenty w życiu z perspektywy czasu okazywały się również najpiękniejszymi, bo ani później ani wcześniej nie uczyłam się więcej o sobie niż w tych danych chwilach. Nie były to przyjemne lekcje. Polegały na zamknięciu się w pokoju na wiele godzin i uświadomieniu sobie, gdzie popełniłam błąd, jak mogę go naprawić i pójść do przodu! To ostatnie jest najważniejsze i jest to moim mottem życiowym. 


IŚĆ DO PRZODU



Przeszłości się nie zmieni. Mogę jedynie w czasie teraźniejszym podjąć decyzje, które będą kształtowały mą przyszłość. Nie chce siedzieć na czterech literach i patrzeć z zawiścią na tą, tego czy jeszcze kogoś innego i obgadywać, bo oni coś mają a ja nie, bo im się udało a mi nie, bo... to nie ma sensu. To JA jestem kowalem swojego losu. To JA mogę coś zmienić w swojej sytuacji. To MOJE życie i tylko ode mnie zależy co z nim zrobię. Tylko najpierw muszę wiedzieć czego chce.

I to jest jedno z dwóch najtrudniejszych dla mnie pytań:



CZEGO CHCE?


No, właśnie? 
Nigdy nie układam swoich planów w myślach, bo wiem, że o nich zapomnę. Spisuje je. Mam białą tablicę i na niej mam napisane to co jest dla mnie najważniejsze i krok po kroku skreślam kolejne cele. 
- kurs ratownika,
- wiza,
- skończenie szkoły,
- kupno samochodu,
- dawca krwi i dawca szpiku kostnego,
- praca w placówce etc.

Kolejnym miejscem na spisywanie celów jest kalendarz i postanowienia noworoczne. Tylko jednego w tym roku nie spełniłam. Nie nurkowałam. Mam to na uwadze, ale boję się jeszcze oceanu. Muszę nad tym popracować. 

Dla mnie największym sukcesem życiowym jest praca w nursing home i opcja zostania ratownikiem. 
Woda była moim największym lękiem. Nie było mowy o tym bym popływała bądź w ogóle zanurzyła się. Teraz mailowałam z akademią lifesaverów w Brisbane na temat terminów kursów. 
A warunki szpitalne były dla mnie najstraszniejszym z możliwych horrorów. Zawsze zachowywałam się jak spłoszone zwierzę szukające ucieczki. A teraz? Najmniejszego problemu mi nie robi praca w jednym z takich miejsc. Tak, to są moje życiowe sukcesy. 

Plany są powiązanie z tym kim się powoli staje. Ratownikiem, pielęgniarką, jakimś tam sportowcem... kim by tu jeszcze móc zostać? :) 

A jeżeli mi się nie chce nic i mam dość wszystkiego wokół to ponownie zamykam się w pokoju i myślę. Co spieprzyłam? Idę w dobrą stronę? 

Jest jeden krótki filmik,który niesamowicie często oglądam: 
https://www.youtube.com/watch?v=mgmVOuLgFB0&list=PLYzEWmEmHyL-8LfXf5PkTzFiIggMWrDZD

Wstaję i idę do przodu! Nie jutro, nie pojutrze. DZISIAJ! 

Tak więc, mykam!

6 grudnia - Św. Mikołaj

W Australii nie obchodzą takich Mikołajek jak my. Dają sobie prezenty 24 grudnia i dla nich to są Mikołajki. No, ale ja nie jestem Australijką. 

Dzień wcześniej upiekłam około 20 muffinek. Oblałam każdą czekoladą i poprószyłam wiórkami kokosowymi, by przypominały choć odrobinę nastrój świąteczny. Wyglądały smakowicie. 5 z samego rana zaniosłam do pracy. I położyłam je wraz z karteczką oznajmiającą, że w Polsce jest Św.Mikołaj i Happy Santa! Zniknęły prawie wszystkie. Jedna się ostała. 
Pozostałe były dla współlokatorów i dla 2 dość istotnych dla mnie osób, których chciałam złapać przypadkowo. 
Współlokatorzy po przebudzeniu się w kuchni na stole zobaczyli niespodziankę :) Mam nadzieję, że im smakowały. 
 
A ja wybrałam się na łyżwy z moim nowym absztyfikantem. Tak, na łyżwy. Jest tu lodowisko! :) 2 godziny fun'u kosztuje 20$. Co prawda był to deszczowy dzień i dach przeciekał więc można było od czasu do czasu oberwać kroplą wody i ta też się uzbierała na tafli, ale i tak było super! 

Poczułam się choć na chwilę jak w domu. Było zimno! Był lód! Było mega! 

Po powrocie do domu. 
Muffiny prawie wszystkie zniknęły. A ja na klamce zobaczyłam wiszącą zieloną torebkę. W środku koszulka, którą x czasu temu zlajkowałam na fb. 


Strasznie się ucieszyłam :) :) :)

A tych 2 delikwentów niestety nie udało mi się spotkać więc muffiny zjadłam, a im wysłałam smsowe życzenia :) 

Tak,to był dobry dzień :) 

piątek, 5 grudnia 2014

On umie fruwać!

Widzicie go? Pan trzyma się jedynie swojej laski i lewituje w powietrzu :) Coś niesamowitego. Widziałam cały proces i oczom nie mogłam uwierzyć :) Wrzuciłam pieniądze do boxa i dostałam złotą radę na temat miłości i nienawiści :) Życzyłam panu miłego dnia to się ładnie do mnie uśmiechnął :) Jestem jego wieeeeeeelkim fanem :)

Pana widziałam w Brisbane. Za często nie odwiedzam tego miasta, bo nie mam zbytniego powodu, by tam jeździć. Ma ono swój niepowtarzalny urok :) Lubię je!

Starałam się znaleźć biuro polskiego konsula. Znalazłam dane kontaktowe na stronie rządowej więc śmiało szłam przez miasto. Jestem w budynku. Sprawdzam listę biur. Nie ma! Nie ma konsula. Sprawdzam ponownie adres. Poprawny.
Dzwonię pod wskazany na stronie numer telefonu. I wyjaśniam pani, że chyba się zgubiłam i czy mogła by mi powiedzieć gdzie mam iść. Pani nie mogła ogarnąć sytuacji. Pytam łopatologicznie: Czy to jest konsul? Tak. Czy adres to 270 Adelaide Street? Tak. To gdzie jest biuro? Na parterze. Proszę pani, ale na parterze są dwie restauracje, windy i toaleta. Pani zdurniała. Podała mi inny adres. Poszłam. Jestem na parterze i widzę jedynie windy. Dzwonię do pani. "Jest pani pewna, że ten adres jest poprawny?" Tak. To gdzie ja mam iść?
Okazało się, że nie jestem pierwszą, która błądziła i konsula nie ma pod tym adresem. Nie wiadomo dlaczego rozmowy zostają przekierowane na zupełnie inną linię. Krzyknęłam. Spędziłam 1,5godziny szukając nieprawidłowych adresów.
Zadzwoniłam do konsula w Sydney. Niestety, ale baterię miałam baaardzo słabą więc każde wypowiadane przez panią zdanie było przerywane, by nie tracić czasu. Dowiedziałam się wszystkiego. Konsul w Brisbane pojawia się i znika. Raz siedzi kilka lat, innym razem znika na kilka lat. A wszelkie informacje są dostępne na stronie Sydneyowskiego konsulatu. Miło ze strony pani, że mi wszystko wyjaśniła i bardzo pomogła. Miłe to jest, że polecona przez nią strona działa bez zarzutów. Wydaje mi się, że takie newsy powinny być na stronie MSW, a nie na poszczególnych oddziałach. No, ale pani mnie uratowała.

30 grudnia odwiedzę Sydneyowski konsul i wyrobię nowy paszport :)

Dyrdymały

Samochód kupiłam ze względu na nową pracę. Stało się zbyt uciążliwe jeżdżenie około 50 km dziennie. Zajmowało mi to średnio półtore godziny. Trochę długo. No i problem pojawiał się w momencie brzydkiej pogody. Samochód tak czy siak musiałam kupić.

Dzisiaj z tej pracy dla której go kupiłam odeszłam. I niestety nie pozostawili po sobie dobrych wspomnień. Miejsce pięknie położone. Staruszkowie przeszczęśliwi. Pracownicy widać, że się w miarę lubią. Przyzwyczajeni są do szkolenia nowego narybku, bo ciągle się przewijają studenci. Jednym zdaniem: nie mogło być lepiej. Moje zasady zatrudnienia były mega gówniane,ale dawały mi sporo swobody. Byłam pracownikiem rezerwowym. Jeśli ktoś zachorował albo z innych powodów nie mógł się pojawić mogli zadzwonić do mnie i szłam do pracy. Wszystko pięknie. Tylko, że dzwonili do mnie po 3 razy dziennie. Czasem 5. Nie zwracali najmniejszej uwagi na moją dyspozycyjność, czyli dzwonienie zaczynało się od 4:00 rano, a kończyło przed 22:00. W dodatku czasem na mnie nakrzyczano ponieważ nie byłam w stanie non stop być w pracy. Osoba na rozmowie rekrutacyjnej wiedziała, że mam stałe zatrudnienie w innej placówce. Poinformowałam, że szukam dodatkowego zajęcia. Dodatkowe nie znaczy 24h. Dzisiaj po otrzymaniu smsa o godz. 3:40 rano i nakrzyczeniu na mnie za nieobecność na wczorajszej zmianie. Nawet nie wiedziałam,że powinnam być. Stwierdziłam, że miarka się przebrała i pora się pożegnać.

Pojechałam. Przygotowałam się na rozmowę: „ale czemu? Coś się stało?” W zamian otrzymałam coś co mnie wyprowadziło z równowagi. Zawsze jak się rozstaję z jakąś firmą to odczuwam błogie katharsis. Dostaję nagłego zastrzyku energii i mogę przenosić góry, krzyczeć ze szczęścia, mam 100mln pomysłów co ze swoim życiem mogę zrobić. Dzisiaj byłam wkurwiona do tego stopnia,że oblały mnie poty i rozbolała głowa. Pojechałam. Postałam w recepcji i powiedziałam dziewczynie, że jestem pracownikiem i chciałabym odejść, nie wiem co mam teraz zrobić i gdzie się udać. Ta wyciągnęła zadrukowaną z jednej strony karteluszkę o wymiarach 15x10cm, czyli taki brudnopis i poinformowała mnie, że na tym zwiniątku mam napisać swoje wypowiedzenie. Zdurniałam. Poczułam się jak śmieć. Odpowiedziałam, że nie wiem co mam napisać,bo nigdy w takiej sytuacji nie byłam. Ta brzdąknęła pod nosem żebym podała swoje dane personalne i napisała kilka zdań. Wow! Toż to była prawdziwa złota rada. Na mailu miałam wzór wypowiedzenia. Zostawiłam go sobie po rozstaniu z Hiltonem. Jak na złość nie mogłam go znaleźć. Uprzejma pani po 2 minutach moich poszukiwań spojrzała się na mnie nieprzyjaznym wzrokiem, który mnie wkurwił do granic samokontroli. Jej oczy mówiły: „Co Ty tu jeszcze robisz?! Zużywasz jedynie tlen w tym pomieszczeniu! Wypierd...” Napisałam jedno zdanie: „I, Ewelina Popis want to quit on 4th of December.” Zapytałam się czy wystarczy. Dziewczyna czerwona ze złości: „nie zamierzasz podać powodu?” „Mogę go Tobie powiedzieć, pracuje jeszcze w innym miejscu i ciężko mi pogodzić te2 zajęcia. Zaczęłam być troublemakerem” „Dzięki, że wyjaśniłaś. Narazie” To „narazie” brzmiało jak: „tam są drzwi, chyba wiesz jak je użyć”

Tak więc zamiast cudownego katharsis był ból głowy i ochota wrzasku. Poczułam się zmieszana z błotem. Nie żałuję, że odeszłam. Zrobiłam w miarę szybki rachunek mych przychodów i odchodów i jeśli będę miała taką sytuację jak mam teraz powinnam sobie poradzić ze wszelkimi planami.
A co się dzieje w tej drugiej pracy? Wszystko się zmieniło. Nie wiem co się stało z poprzednim dyrektorem, ale zniknął. Teraz jest ktoś inny i powoli, powoli wprowadza nowości. Może to nie są wielkie rzeczy, ale widać, że coś się dzieje. Miłe to też jest jak pani dyrektor wychodzi do normalnych pracowników i po prostu z nami rozmawia, a nie jedynie przebywa w swoim pokoju. I co najdziwniejsze, ja jestem drugozmianowcem. Non stop jest na mojej zmianie. Zazwyczaj ludzie na jej stanowisku pracują w godzinach stricte biurowych. A tu taka niespodzianka. Ostatnio była z nami do 21:00.

No, ale samą pracą człowiek nie żyje. Miło też wyjść do młodszych wiekiem i ciut normalniejszych ludzi i po prostu napić się piwa w nieco zbyt dużej ilości i po prostu się zrelaksować.
I tu pojawią się dwie historie. Jedna jest dla nas egzotyczna, a druga to mój faworyt.
#1 tą usłyszałam w pracy, ale bardzo mnie zaciekawiła. W tym pięknym miejscu za często nie bywałam, ale zazwyczaj nie było to miejsce wymagające dobrego time managementu. Normalną rzeczą jest rozmowa o poprzednich pracach, związkach i planach. Mój partner był zatrudniony na łodzi. Wypływał na kilka tygodni. Zostawiał swoją żonę i dwójkę maluchów i jak prawdziwy marynarz płynął w długą. Miał dwa kursy. W trakcie dwóch spotkał piratów. Tak, piratów! Prawdziwych, współczesnych piratów. Z bronią w rękach kazali mu dać im wszelkie majętności i odpływali w swoją stronę. Znajomy powiedział, że z tej pracy były niezłe pieniądze, ale nie warte poświęcenia życia. Nie sądziłam, że piraci są powszechni.

#2 Dotyczy nowo poznanego chłopaka. Pracuje z dziećmi z niepełnosprawnościami ruchowymi, intelektualnymi bądź szalonymi. Sam nie może zbytnio od nich odstawiać więc jego ubrania są mega kolorowe i pomysły ma szalone. A w tym wszystkim jest ten prawdziwy on. Człowiek z konkretnymi planami wiedzący dokładnie co chce robić w swoim życiu. I to jest super! Ma niesamowity głos i nie obce mu wizyty na siłowni. W dodatku jest surferem więc może wreszcie coś zrobię, by zwalczyć swój lęk przed oceanem. Tak wiem, że mam plan, by zostać ratownikiem, a boję się oceanu.  No, ale miała być historia, a nie jego opis.
Pan jest polskiego pochodzenia. Jego dziadkowie w trakcie wojny chcieli uciec z kraju. Nie wiem czemu, ale łodzią. Spakowali swój dorobek i popłynęli do Austrii. Tylko,jakoś ich podróż końca nie miała. Płynęli, płynęli i dopłynąć nie mogli. Pewnego dnia otworzyli oczy i zobaczyli palmy. Nastała drobna pomyłka: Austria, Australia – podobne nazwy krajów. Skoro przepłynęli połowę świata osiedlili się tutaj.No i umawiam się z ich wnuczkiem. I przyznam tak bardzo szczerze, że dawno się tak nie cieszyłam na wiadomość, że spędzę z kimś wieczór.

Stało się też coś niesamowitego. Kontakt z Tajemniczym Jegomościem się odnowił. Tak porąbanej relacji jeszcze w swym życiu nie miałam. Ta znajomość przeszła już wszystko. Najpierw kontakt typowo zabawowy, później traktował mnie jak młodszą siostrę, bym na końcu się w nim zakochała po uszy i usłyszała: „ewelina, you need relax a bit”. Dwa dni temu przypadkowo spotkaliśmy się na kawie i usłyszałam, żę fajnie by było gdybym pojawiła się w czwartek w tej samej knajpie co zawsze. Co prawda miniemy się, bo umówiłam się z kimś innym. No, ale rogal na twarzy mi się pojawił.

środa, 26 listopada 2014

Wsiadłabym do pociągu byle jakiego...

A co by było gdyby...

A co by było gdybym olała wszystko co mnie otacza, wsiadła do samochodu i pojechała w długą nie patrząc na nic?

Ostatnio w radiu słyszałam przeszczęśliwą panią mieszkającą w samochodzie od kilku dobrych miesięcy. Powstała rozmowa:
- "ale Ty jesteś bezdomna! Słońce moje, ja się martwię o Ciebie. Dzwoń czasem do radia to postaramy się Tobie pomóc"
+ "nie jestem bezdomna. Mam się świetnie. Wybrałam tą drogę i tak żyję. Nie narzekam na nic"

I chyba faktycznie nie narzekała na nic, bo słychać było uśmiech na jej twarzy.
Podziwiam ludzi, którzy potrafią rzucić wszystko z dnia na dzień i po prostu wsiąść w samochód i pojechać w długą. Bez martwienia się o rachunki, o wizę, o znajomych, o.... Tak po prostu.

X czasu temu w momencie kiedy znajomy mnie reanimował usłyszałam, że życie jest trudne. Hmm... nie jest. To my mnożymy problemy, to my przeżarci ambicjami chcemy więcej i w momencie kiedy wyobrażenia i plany zderzają się z rzeczywistością czasem boli. Czasem boli zbyt mocno i się poddajemy.

I w momencie kiedy zdałam sobie sprawę, że to co robię nie ma najmniejszego sensu poznałam przez zupełny przypadek surfera. Młodszy ode mnie o lat 5. Blond włosy, niebieskie oczy, świetny sześciopak. W dniu kiedy się widzieliśmy chciałam płakać cały dzień. Sprawił, że się śmiałam. Pomimo roztrzepania ma wszystko poukładane. Jasne i klarowne plany. Szok!

A ten, który teoretycznie powinien dać mi wsparcie? Hmm... po kilku nieuzasadnionych scenach zazdrości i usłyszeniu paru innych "przyjemnych" słówek przestałam na niego zwracać jakąkolwiek uwagę. Nieco zabolało, bywa. Pierwszy raz w życiu zrozumiałam o co chodzi w słowach: "to nie ważne czy zdradzam czy nie. Według niej i tak z kimś sypiam więc czemu nie?" Tylko zwykle to dziewczyny są przewrażliwione. I zwykle jest się zazdrosnym o jedną, przeciwną płeć. A nie o wszystkich otaczających ludzi. Echh... to już nie jest mój problem. Pora skupić się ciut bardziej na surferze :)

Do moich planów dołączam jedno skryte marzenie.
Pojechać na lotnisko i wsiąść do pierwszego lepszego samolotu i po prostu polecieć w nieznane. No, ale to może w maju się spełni :) Potrzebuje czegoś odstającego od już wyrobionej rutyny. A że nie mam pojęcia kiedy do kraju wrócę to tym bardziej ten plan staje się coraz bardziej realny. Hmm... właśnie zaczęłam ogarniać temat wyrobienia nowego paszportu bez konieczności powrotu do kraju. Ciekawie będzie wyglądało: "organ wydający: polska ambasada" :)


wtorek, 18 listopada 2014

11 dni spokoju

11 dni minęło od ostatniego posta i nie ma żadnych nowych kłód pod nogami. I ja ładnie proszę o utrzymanie tego stanu na dłużej. Na bliżej nieokreślony czas :)

Z racji tego, że do jednej pracy jadę około 25km, do drugiej 22km to mój motorbike zaczął mnie męczyć. W dniu kiedy nie poszłam do pracy, bo padał deszcz zdałam sobie sprawę, że potrzebuje kupić samochód. I w tym samym dniu go nabyłam. Za tą cenę jaką zapłaciłam jest super!
Tylko, tylko... ostatni raz prowadziłam w momencie zdawania egzaminu. Wsiadłam z doooobrym znajomym do nowego wehikułu i: "jak to było z tymi pedałami?" Nic nie pamiętałam. Dosłownie! W miarę szybko ogarnęłam tą diabelną maszynę. Jeszcze nie czuję się pewnie, ale chyba nie stanowię zagrożenia dla innych użytkowników ruchu.

I tym samym zdałam sobie sprawę, że chyba nie zdążę z moimi planami. Trudno. Zacznę je realizować ciut później. Ostatnia lekcja nauczyła mnie sporo. Zbyt dużo mnie wszystko kosztowało. Muszę zwolnić. I bardzo mnie to cieszy. Mam więcej czasu dla siebie. Jak pogoda dopisuje to mogę sobie pospać na plaży (uwielbiam!). Mam też w głowie kilka planów przyjemnościowych i jeden z nich zrealizuje niebawem. Dzięki uprzejmości niejakiego J.S. Sylwestra spędzę w Sydney :) Strasznie się cieszę :)

Inny plan to projekt foto. Tylko muszę kupić jakąś tanią lustrzankę np. Canon 450D. Nie jest to drogi sprzęt. W sumie szkło na którym mi zależy kosztuje tyle samo co pudło :P I w wolnej chwili będę się uczyła pstrykać sweet focie.

Kolejny plan niestety nie wypali. Mianowicie nie zostanę ratownikiem. Zapytałam się jednego z nich o to co muszę zrobić, by nim zostać. Usłyszałam, że wolontariuszem zawsze mogę być. Tylko, że opcja worker for free mi nie odpowiada. Odpowiedź: "to praktycznie nierealne. Musiałabyś czekać kilka lat". Z przyczyn technicznych chyba sobie daruje.

 A Absztyfikanta chciałabym wymienić na inny model :) no, ale czas pokaże co z tego wyjdzie!

sobota, 8 listopada 2014

Czyżby normalność?

Tak jak obiecałam sobie tak też zrobiłam. Nie ruszyłam palcem, by wysłać kolejne resume. Jeśli po tych rozmowach rekrutacyjnych nadal byłabym w martwym punkcie zmieniłabym miasto. Nie jestem w sytuacji, gdzie nie mam pieniędzy na życie. Ba! Co wypłata mi zostaje i mogę odłożyć. Tylko te "odłożone" za wolno przybywają i nie zdążę z realizacją tego co zaplanowałam. Wysoko poprzeczkę sobie postawiłam. Nie chce czasu marnować. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że siedziałabym w AU przez kilka lat na wizie studenckiej.

Byłam na dwóch rozmowach. Pierwsza okazała się pracą jedynie na 2,5 miesiąca. Słabo.
Druga. Jest w innym stanie więc obowiązuje inny czas. Trochę mnie to bawi, bo zmieniam dzielnicę i jestem w innym świecie.

Jest to kolejna placówka ze staruszkami. Usłyszałam jeden warunek. Jeśli staruszkowie nie będą mieli większego problemu ze zrozumieniem mnie to mogę być spokojna o tą pracę. W sumie to jeśli zrozumieli mnie w 2 innych miejscach czemu tutaj mieliby mieć problem :)

Uspokoiłam się.

Odetchnęłam.

I upiłam się jak... ha ha :)

Z racji tego, że ponownie jest marchewka przed oczyma to dalej działam, biegam i kombinuję co by tu jeszcze móc zrobić :)

Wróciłam do swej normalności! I ja ładnie proszę o nie stawianie mi kolejnych przeszkód, bo trochę mi motywacji już zaczyna brakować :P

wtorek, 4 listopada 2014

...

Mam jedną zasadę tworzenia tego bloga. Nie zmieniam niczego co napisałam. Ok, raz skasowałam kilka zdań na prośbę jednej osoby, a i jeszcze ta osoba słyszała milion przeprosin.
To co napisałam było zmotywowane daną sytuacją, zdarzeniami bądź moimi decyzjami. Czasem się mylę, czasem się zatracę, zgubię i zniszczę. Czasem popełnię nieodpowiednią decyzję. Ot, jestem przecież jedynie człowiekiem. A życie to nie jest jedynie tęcza i kucyk pony. Nie potrafię widzieć wszystkiego poprzez pryzmat różowych okularów. Jak również nie lubię rozmawiać ze znajomymi z Polski jedynie o tym, że jest cudownie i widzę codziennie inne stworzonka, bo to nie bajka. 

Ten blog może również służyć jako opis procesu migracji. A nie jest on łatwy. 

Placówka dała mi w kość nie dlatego, że miałam nienormowany czas odpoczynku tylko dlatego, że budziłam się z koszmarami. Na szczęście zniknęły. Jakaś część we mnie umarła, ale dzięki niej na widok zakrwawionej podłogi i przerażenia w oczach rezydenta potrafię trzymać go za ręce i pocieszać, a nie być bardziej przerażoną niż on sam.

Gówniana, ale dobrze płatna praca okazała się porażką, która przeważyła szale.

Poddałam się! 

Tak! Poddałam się!

Mam dość!

Mam dość ciągłej walki o stabilizację, którą w jednej chwili można stracić!
Mam dość ciągłego zmieniania znajomych, bo praktycznie nierealne jest tu zbudować długoterminowe znajomości!
Mam dość tłumaczyć, że mogę pracować jedynie 20 godzin w tygodniu, bo moja wiza ma spore obwarowania!
Mam dość wszystkiego! 

Podjęłam decyzję, że przestaje wysyłać CV. Jeśli te, które do tej pory wysłałam nie poskutkują i zostanę zmuszona do aplikowania o kolejną wizę studencką to zmieniam miasto. Tu nic się nie zmieni. 

Poddałam się! 

Płakałam. 

Długo. Za długo, bo później dostałam potężnej migreny w trakcie której wymiotowałam z bólu. 

Załamałam się. Przeleżałam w łóżku dwa dni.  
Po tym czasie spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Przeraziłam się. 

Telefon zadzwonił. Idę na rozmowę rekrutacyjną do placówki jako care-worker. Sprawdziłam maile, idę na rozmowę do parku rozrywki. Wszystko się wyjaśni na dniach. 

To są moje ostatnie szanse na to, by zostać w tym mieście.

Często słyszę, że jestem silna i że dobrze sobie radzę. Dziękuje! Dziękuje za wszelkie maile. Dziękuje za wszelkie komentarze. Tak, jestem wytrwała i dużo mogę znieść. Zawsze miałam pod górkę, a to co zdarzyło się w moim życiu kilka lat temu było największą czarną dziurą w jakiej się znalazłam, ale nauczyła mnie wiele o sobie. Nigdy przed tym i po tym nie zdobyłam takiej wiedzy na swój temat. Chyba już wiem wszystko na temat stawiania sobie celów, dążenia do nich krok po kroku i wyciągania z każdego niepowodzenia wniosków.
Tylko trzeba też wiedzieć kiedy to co robimy zaczyna być walką z wiatrakami. A ja w tym momencie właśnie tak się czuję.  

czwartek, 30 października 2014

Fortuna kołem się toczy

Powiało grozą więc trzeba było zacisnąć poślady i coś ze sobą zrobić. Przecież się nie poddam :)

Praca w placówce dała mi w kość. Może jestem zbyt wrażliwa, może zbyt mocno wszystko sobie wzięłam do serducha. Jeśli budzę się o 4:40 jadę do jednej pracy, o 8 ją kończę i pędzę do szkoły, by po niej jechać do placówki, i wracam do domu po 22:00. Kolacja, prysznic i do łóżka koło 12:00. 4,5 godz snu i z powrotem na wysokie obroty. Długo tak się nie da. I się nie dało. Mówiłam, że w jeden dzień w tygodniu mam szkołę i nie mogę być w pracy. Oznaczono w grafiku, że jestem niedyspozycyjna o poranku. Kur... ja nie jestem robotem. Tak się nie da. Zapłaciłam za to słoną cenę.
Po równo miesiącu okrojono mi zmiany do 2 w tygodniu. Ucieszyłam się jak dziecko na gwiazdkę, bo nie będę musiała tam przebywać. Tylko... tylko... co z moimi planami? I co tu zrobić, by się pojawiła kolejna praca i opcja odpoczynku, bo należy mi się on jak psu buda.

Olałam wszystko. Wszyściuśko. Zrobiłam sobie listę placówek do których chciałabym pojechać i porozmawiać na temat możliwości zatrudnienia, ale jeśli po drodze naszła mnie ochota na drzemkę na plaży to czemu miałabym sobie odmówić. Krótko mówiąc włączyłam tryb wakacyjny. Wszystko powoli i bez pośpiechu. Mam ochotę na śniadanie zjeść lody? Czemu nie?! Mam ochotę upiec ciasto i zawieźć je Absztyfikantowi? A czemu jedno? Współlokatorzy też ludzie! I mój nauczyciel. Były 2 blachy. Mój nauczyciel lubi jedną plażę dość mocno ode mnie oddaloną, ale jest piękna. Niestety, kiedy byłam w drodze wysłał smsa, że nie da rady się pojawić. No to co by tu... plaża? Owszem! Nie było siłowni ani basenu. Nie było niczego. I pozwoliło mi to nabrać sił. To jest niesamowite. Wystarczyły jedynie 3-4 dni i znów jestem zwarta i gotowa do działania.

Poskutkowało. Skończyłam objeżdżać listę z placówkami i zaczęłam wysyłać resume online wszędzie gdzie się dało. Dodatkowego źródła dochodów potrzebowałam na już. Tak na prawdę intensywnie pracy szukałam przez 5 dni. Dzisiaj ją znalazłam. Praca gówniana, ale kasa przyjemna. I szefa od razu polubiłam. Grafik elastyczny, normalna forma zatrudnienia. Poza wykonywanym zawodem nie mogę narzekać. W sumie to będę miała słuchawki w uszach i sprawę oleję :)
Odetchnęłam z ulgą. Jest duża szansa, że wyrobię się ze wszelkimi planami :)

A i Absztyfikant zmienił pracę i teraz będzie w pobliżu na stałe :)

sobota, 18 października 2014

Wszystko się spierdo...

Ostatnie dni są zadziwiające i bardzo zmieniające wszystko co mnie otacza. Tylko... tylko ja mam dość. Jestem już zbyt zmęczona na cokolwiek. Wszystko dzieje się za szybko. Miałam jakiś tam plan, którego mniej lub bardziej się trzymałam. Tylko... tylko wszystko jest szybciej o jakieś 3 miesiące niż chciałam. Ok, staram się dostosować do sytuacji i na maxa ją wykorzystać, ale to nie jest w porządku jeśli o 21:00 oglądając durny serial na YT zasypiam w ubraniu. Za dużo stresu, za duży wysiłek, za dużo wszystkiego.

To co się zmieniło.
Cieszyłam się, że znalazłam bez większych problemów pracę jako asystentka pielęgniarki. Niestety, ale placówka nie należy do najlepszych, a raczej może konkurować w tej dość niechlubnej konkurencji na najgorsze miejsce ever. Ludzie uwielbiają narzekać i jest to normalne, ale jeśli 2 krotnie słyszę, że pielęgniarki z agencji nie chcą przyjeżdżać, bo jest ch... z grzybnią to coś jest na rzeczy. Co chwila słyszę odmienne komendy i komentarze na mój temat. To co mi powiedziano wprost to zdziwiło mnie dość mocno. Mam szukać innej pracy, bo tu nigdy dobrze nie będzie. I niestety, ale wybrałam słabe miejsce na pierwszą pracę w tym zawodzie. Nie chce opisywać szczegółów co się dzieje z rezydentami, jakich środków używamy etc. Tylko to co mnie bezpośrednio dotyczy.
A co się dzieje? Ostatnio pracowałam przez 4 dni w tygodniu. Jak to było możliwe? Zabierano zmiany starym pracownikom i dawano je świeżej krwi. W momencie kiedy szefostwo stwierdziło, że wystarczająco się dorobiłam zmniejszono mi wymiar do około 10 godzin w tygodniu, czyli do 2 niepełnych zmian bądź w ogóle nie będę przychodziła.
Pomijam sytuacje, że obrywa mi się za coś czego nie zrobiłam bądź za to, że nie nauczyłam się rutyny. Tylko jak jej mogłam się nauczyć w momencie kiedy ciągle pracuje z kimś innym i każdy ma inne przyzwyczajenia? Przez miesiąc czasu nigdy nie pracowałam przez 2 dni z tą samą osobą. Dopiero w ostatnim tygodniu jedna dziewczyna stwierdziła, że nie ma innej możliwości i ona spędzi ze mną 2 dni i nauczy mnie wszystkiego od nowa. Chwała jej za to. Nauczyła mnie paru technik i prawidłowej rutyny. No, ale i tak 2 dni pracy to stanowczo za mało i muszę poszukać jeszcze czegoś.

Przez ostatnie dni głowię się i zastanawiam nad tym czy wrócić do pracy jako pokojówka czy nie. Dodatkowego źródła przychodów potrzebuje na już. Nie zdążę z moimi planami. Tylko ja już jestem zmęczona. Po prostu. Tak po ludzku. I co najgorsze przestałam się płynnie dogadywać z ludźmi, czyli totalnie przestałam zwracać uwagę na to co mówię i jak mówię. Muszę się porządnie wyspać i wtedy stwierdzę co robię dalej.

Cele są, a to jest najważniejsze!

No, dobra. Prawie wszystko się spierdo... Mój nowy absztyfikant idzie na rozmowę o pracę we wtorek, by pracować jedynie na Gold Coast i nie musieć się nigdzie przenosić. Cieszę się! Myślałam, że to będzie luźniejsza znajomość, a przeistacza się powoli w coś znacznie ciekawszego. Jest dobrze! :)

niedziela, 12 października 2014

Powieje romansem

Nie wiem czemu, ale ostatnimi dniami jakoś mi się przygnębiło nieco. Być może dlatego, że wreszcie zmęczenie ostatnich miesięcy zaczęło wychodzić i chodzę cała obolała. Nie lubię czasu marnować więc pomiędzy regenerującymi drzemkami biegam na siłownię bądź na basen i staram się poprawić swoją beznadziejną kondycję. Mam wreszcie więcej czasu dla siebie i dla wszystkiego co mnie otacza. Tylko czemu dół się pojawił? Może dlatego, że ciało boli? W sumie nic specjalnego się nie wydarzyło.

No, ale miał być tandetny romans.
Otóż byłam w tzw między czasie na kilku randkach i... powiało grozą ha ha
Na jednej takiej Wielmożny bawił się w konkurs kto jest lepszy. "A w ilu krajach europejskich byłaś?" "W ilu językach potrafisz mówić? Ojjj tylku w 2?". W momencie kiedy przypadkowo wyszło ile wypiłam to Wielmożny stwierdził, że nie może być gorszy. I... po wypiciu 2,5 piwach zostawił mnie przy barze i uciekł do toalety. Wyszedł po dłuuuuższej chwili ze załzawionymi oczami. Hmm... wymiotował? Usiadł. Wytrzymał około 10 minut w milczeniu po czym wstał i powiedział: "nie wiem jak Ty, ale w sumie to mnie nie interesuje. Ja idę"
Ktoś pobije to? Ktoś miał gorszą randkę?

Nie może być ciągle źle. Poznałam spory czas temu kogoś wartościowego. Kogoś do kogo mogłam zawsze z problemem zadzwonić. Kogoś przy kim czułam się bardzo komfortowo. Zbyt szybko stał się zbyt ważną dla mnie osobą. Tylko może dlatego, że w momencie kiedy go poznałam to wyciągał mnie z dość dużego doła nawet o tym nie wiedząc. Hipotez może być wiele. Fakt jest jeden:
"Wiesz... wiesz, że jesteś dla mnie ważny ble ble ble... chciałam być Twoją dobrą znajomą i czekać aż mi zaufasz, by później powoli zmieniać te relacje" Odpowiedź: "Ewelina, you need relax a bit. Everything is fine" Nawet teraz pisząc to śmieję się :)

Długo nie płakałam. Tylko zawsze musi być to "ale" Otóż pan pracuje 19 dni poza miastem i 9 jest w mieście. Nie ma możliwości stworzenia niczego trwałego. Szkoda, bo fajny chłopak więc jesteśmy w kontakcie. Co prawda słyszałam raz tekst o zmianie pracy. Ba! Nawet o wysłaniu aplikacji. Tylko ile razy pytałam tyle razy słyszałam ciszę. Czas pokaże co z tego wyjdzie.

A dzisiaj to po prostu parsknęłam śmiechem. I to jest główny powód dla którego powstaje ten post.
Mój były zmienił status związku na fb z "wolny" na "w związku". Bardzo się cieszę z tego powodu. Zasługuje na najlepsze. Co prawda kość mi w gardle utkwiła jak zdałam sobie sprawę, że ona ma to o co ja się nigdy nie mogłam doprosić. No, ale inny partner to jest i inne nastawienie i też inna sytuacja życiowa. Ogólnie rzecz ujmując życzę najlepszego. Tylko... tylko coś mi się nie zgadzało. Ostatnio widziałam go w drugiej połowie sierpnia. Data związku jest drugą połową sierpnia. Moment. Sprawdziłam po smsach. Ze mną widział się 19 sierpnia. Kombinował jak tylko mógł, byśmy wrócili do siebie. A to na litość, a to na "stare dobre czasy", a to na poprawę jego materialnej sytuacji. Co chwila słyszałam teksty: "a to nie jest takie dziwne, że po prostu siedzimy i nawet nie mogę Ciebie przytulić? Nie czujesz się dziwnie z tym?" "Nie! Dla mnie jesteśmy znajomymi" Po pewnym czasie wymiękł. I jak wymiękł zaczęłam się na prawdę dobrze czuć w jego obecności. Powracając, było to 19 sierpnia. Rozpoczęcie związku 20 sierpnia. Zaśmiałam się. Zanim rozpocznie się związek są randki. Jest czas na poznanie się i takie tam. To jak? Dwie sroki za ogon? Nie wiem o co chodzi, ale humor mi poprawił. I ja na prawdę życzę mu jak najlepszego! :)

Oczywiście te sytuacje nie działy się w przeciągu jednego tygodnia. To jest jakiś tam okres czasu. Bliżej nieokreślony. Taki zlepek spraw sercowych. Zazwyczaj staram się omijać sprawy wybitnie prywatne, bo to już zbyt mocny ekshibicjonizm jak dla mnie. Choć te powyższe to mnie rozbawiły :)

Mogę jeszcze dorzuć nieuzasadnione pretensje jednego takiego jak się dowiedział, że spotykam się z kimś, a my możemy być jedynie znajomymi. Zaczął na mnie krzyczeć. Dosłownie. Dlaczego ja mu nie powiedziałam? Czemu ja to ukrywałam? To co? To może po wypitych kilku piwach z nim poszłam do swojego chłopaka? Kur... poznałam gościa przypadkowo i po prostu poszliśmy do pubu na piwo. Ot co. Po co ten krzyk?

Ludzie są dziwni i zawsze byli i będą.

Coś specjalnego!

Poproszono mnie więc nie wypada odmówić. Choć i komentarz też mógłby się ładny pojawić ;) 

Nie, no żartuje rzecz jasna! 

Specjalne gorące pozdrowienia dla tych odważnych co to rzucili wszystko. Cały swój dorobek, swoją karierę i dotychczasowe życie, by wyruszyć w nieznane i zobaczyć jak to się mieszka na antypodach. 

W szczególności ściskam i całuję Jarosława S. I ja wcale się nie podlizuje :) 

Pozdro Robaczki!!!!

czwartek, 9 października 2014

Marchewka

Nie wiem czemu, ale ważne bądź najważniejsze decyzje mego życia podejmuje po pijaku bądź na spontana. To już głupota czy jeszcze odwaga?
I tak na przykład mam mały tatuaż na bikini, bo się założyłam po wieeeelu piwach. Przyznam, że to była dobra decyzja, bo nadal mnie bawi, a mam go prawie od 10 lat.
Decyzję dotycząca wyjazdu podjęłam w przeciągu około minuty.

Tak i tym razem nie mogło być racjonalnie. Po kilku piwach i wypitej flaszce rozmawiając na tarasie z widokiem na ocean padł pomysł: "Ewelina, skoro jesteś w stanie przepłynąć x basenów 50 metrowych startuj na ratownika." Czemu nie? Tylko muszę mięśniowo się poprawić, bo najsłabszą cipką to nie chce być :P

Pojawiła się marchewka przed oczyma :) Dobrze! Wykreował się kolejny cel! Jest wyzwanie! Tylko muszę sobie poradzić z obawą przed oceanem :) Nie powinno to sprawić większej trudności. Jestem zmotywowana.

Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że woda i warunki szpitalne były moimi największymi lękami. Często gęsto będąc na kacu bałam się zamknąć oczy pod prysznicem. A teraz piszę posta o zostaniu ratownikiem :) Też szukałam informacji o maratonie pływackim, ale jest on 1 stycznia. Ludzie! Ogarnijcie się! 1 stycznia?!

Warunki szpitalne? We wszelkich tego typu miejscach zachowywałam się jak spłoszone zwierzę, a teraz? Połowa moich rezydentów jest leżącą i trzeba ich karmić, przewijać i myć. Tak, to są warunki szpitalne. Daję radę! Ba! Nawet nauczyłam się zmieniać worki przy kolostomi i dwóch takich podobnych schorzeniach. Ha!

Twardym trzeba być :D ha ha :D

PS
Jeszcze jeden pomysł, ale wymaga on pewnych nakładów finansowych. Nawet nie bardzo dużych, ale mimo wszystko pewnych. Jak go zrealizuje na stówę się pochwalę :)

Ja jako Asystentka Pielęgniarki

W momencie kiedy dostałam pracę dosłownie skakałam ze szczęścia. Był to potężny krok do przodu umożliwiający stabilizację i normalność w pełni znaczenia tych słów.

Pierwsze dni nie należą nigdy do przyjemnych i najłatwiejszych. Normalka. Nowi ludzie, nowe obowiązki, inne zasady i inny język. Pogrążona w chaosie starałam się wszystko ogarnąć. Tylko, że to wymaga czasu, a nie jedynie chęci. Pierwsze dwa dni były poświęcone nauce wszystkiego. Z całym szacunkiem, ale ja w przeciągu tak krótkiego czasu nie zapamiętam przyzwyczajeń oraz możliwości około 40 rezydentów, jak również rutyny kilkunastu pracowników. Jest to nierealne. Z pracy wychodziłam z potężnym bólem głowy. Za dużo się działo. Po okresie wdrażania od pielęgniarki z kilkunastoletnim doświadczeniem usłyszałam: "to nie jest Twoja wina, że popełniasz błędy. Ktoś skopał Twój okres wdrażania". A prawda jest taka, że na zmianie miałyśmy rezydenta z poważnymi problemami żołądkowymi, które były na tyle bolesne (dla niego i dla nas), że zadzwoniono po pogotowie. Natomiast główna pielęgniarka widząc co się dzieje zwymiotowała. No, ale przecież nie dawałam rady.
Innym razem usłyszałam: "po dzisiejszej zmianie to chciałabym skoczyć z mostu" I tu powinnam wyjaśnić, że pracuje się dwójkami, czyli znowu coś było nieodpowiedniego. Allo!!! Czy ktoś bierze pod uwagę to, że nie mam kilkunastu lat doświadczenia?! Po tym tekście zaczęłam przyjeżdżać zniechęcona. Nie zrobiłam nic złego. Po prostu moja prędkość wykonywania czynności niesatysfakcjonowana stary szwadron, który zapomniał o swoich początkach.
Kolejnym razem na pytanie: "hej, co słychać?" Opowiedziałam akcję o  kradzieży skutera. Chwilę później za plecami usłyszałam jak ta sama osoba naśmiewała się ze mnie. Ok. To w takim razie przychodzę do pracy, robię swoje i wyruszam z resume do innych placówek. Nic na siłę.
Oczywiście, zdarzały się i miłe dni. Tylko, że tych nieprzyjemnych było więcej.
Wczorajsza zmiana. Pracowałam w dziale o najwyższym hardcorze. Ludzie tam przebywający to dosłowna kupa kości i mięsa bez duszy. Tam w środku ich ciał to już nic nie ma. Z mózgu mają kisiel. Praca jest o tyle ciężka, że totalnie nigdy nic nie wiadomo co takiemu przyjdzie do głowy. Głównie ci ludzie siedzą przy stole całymi dniami, ale czasem mają jakieś przebłyski i te są najgorsze.
Moja partnerka (bardzo miła kobieta) poszła na przerwę, a ja w między czasie miałam przebrać jedną zwariowaną ktośkę. Drzwi do łazienki były otwarte bym wszystko słyszała. Była cisza. Standardowo rozmawiałam z ktośką o dupie marynie, czyli "a czemu nie chcesz zdjąć koszuli? Spójrz nie pasuje ona do Twoich spodni. Może dopasujemy te ubrania?" Wyszłam z łazienki. Córka jednego z rezydentów poinformowała mnie, że na podłodze jest mnóstwo krwi i jedna z ktosiek leży na podłodze w pokoju.
WTF?! Było cicho! Nic się nie działo! Nic nie słyszałam! Wcisnęłam guzik "Emergency". Nie zadziałał. Możliwe, że byłam zbyt przerażona i po prostu go musnęłam, a nie kliknęłam. Poszłam po pielęgniarkę. Sprawa została załatwiona. Wszyscy cali. Tylko... tylko ja zostałam przerażona. Nie chce nikogo skrzywdzić ani zranić. Moja praca nie powinna polegać na tym, że z podłogi czyszczę krew rezydenta.
Pożaliłam się partnerce. Ta poszła do głównych pielęgniarek. Chwilę później rozmawiałam z jedną z nich. Pocieszała mnie i wyjaśniała, że to nie była moja wina. A mi łzy po policzkach płynęły. Przytuliła mnie, a ja przeprosiłam i uciekłam na przerwę. Przyszła kolejna pielęgniarka i również posiedziała ze mną i starała się dać wsparcie. Usłyszałam żebym się nie poddała, bo nie chcą mnie stracić jako pracownika. Chcą bym została, bo widzą, że mi zależy i że staram się troszczyć o zakręconych i schorowanych ktośków. A ja straciłam kontrolę i nie mogłam przestać płakać.

Zdarzenie nie było przyjemne. Koniec jak najbardziej. Potrzebowałam usłyszeć, że wcale nie jestem złym pracownikiem. I pomimo, że nadal czuję się jak przysłowiowa kupa gów... to zaprzestaje myśleć o roznoszeniu cv.

środa, 8 października 2014

Good bye Hilton!

Zawód pokojówki do najłatwiejszych nie należy. Jest to fizyczna i ciężka praca. Ważna jest rutyna, prędkość i zwracanie uwagi na najważniejsze detale. Niestety, ale tego typu zawody nie są najlepiej opłacane. No, ale z drugiej strony osoba pakująca się w wykonywanie tej żmudnej i nigdy się nie kończącej katorgi zdaje sobie sprawę z wszelkich zasad. To czego oczekiwałam i potrzebowałam to minimum szacunku. Wydaje mi się, że nie jest to nic wielkiego. Po prostu ludzkie odruchy świadczące o tym, że nie jestem niewolnikiem, a pracownikiem.

Pewnego dnia.
Gość był właścicielem hotelu w Nowej Zelandii więc był przewrażliwiony i sprawdzał dosłownie wszystko. Nawet pod jego czujnym okiem znalazł się protector materaca. Przyznam szczerze, że do głowy, by mi nie przyszło sprawdzenie czegoś takiego. Oczywiście pokojówki dały ciała. Jeśli ma się 30 minut na generalnie sprzątnięcie pokoju i jest to czas sezonu więc jest bardzo dużo do zrobienia to nie zwraca się uwagi na takie detale. Supervisor pokazał mi i mojemu partnerowi jak należy poprawnie pościelić łóżka. Aż mi się cisnęły odpowiednie komentarze. Po roku pracy w tej cudownej instytucji kobieta mi tłumaczy jak należy ułożyć prześcieradło. No, ale rzecz jasna nie skomentowałam tego. Wybuchłam w momencie kiedy usłyszałam, że jedynie głupi człowiek może popełniać tego typu błędy jak ścielenie łóżka. I jedynie głupi pracownicy są w Hiltonie zatrudnieni. Tu już toczyłam pianę z pyska. I jak stałam tak krzyczałam. W odpowiedzi usłyszałam, żebym nie brała tego tekstu do siebie, ale tylko ktoś głupi mógł coś takiego zrobić. Przyznam, że przez moment pojawiła mi się myśl: "może jak usłyszy, że przesadziła to jakaś akcja zadzieje się w jej mózgu i przeprosi". Jednak nie. Było zupełnie odwrotnie. Nie czekając zbyt długo jej nadużycie zgłosiłam wszędzie gdzie tylko mogłam. Oczywiście nikt za nic nie przeprosił. Żadnych konsekwencji nie było. Był to wyraźny komunikat kim tak właściwie jesteśmy w tej firmie.

Inna sytuacja dotyczyła mojego upadku. Zadzwoniłam, że nie przyjadę. Usłyszałam krzyk: "Ewelina, powinnaś wcześniej do mnie zadzwonić." Odpowiedziałam: "następnym razem postaram się wcześniej upaść na ulicy" Nie usłyszałam niczego przyjemnego, a wręcz przeciwnie: "Ewelina wpisałam twoje imię na tablicy." Moja myśl: "to je kur.. przekreśl" Starałam się być grzeczna: "Rose, nie zrobiłam tego specjalnie". Niestety, ale kobieta miała problem z powstrzymaniem swych emocji. W zamian za "nic ci się nie stało? Wszystko w porządku? Byłaś na pogotowiu?" słyszałam: "Masz być teraz w pracy! Czemu ciebie nie ma?!" Oliwy do ognia dolała już ostatnia sytuacja kiedy specjalnie na moje piętro przyjechał supervisor wysłany przez szefostwo, by ze mną porozmawiać na temat skandalicznego zachowania. Jak ja śmiałam zadzwonić i nie przyjechać do pracy? Podłą świnią jestem. A to, że nie mogłam się schylać i ból mi sprawiało trzymanie czegokolwiek w rękach nie powinno być istotne. W tym samym dniu poinformowałam, że odchodzę. Widniałam na kolejnym tygodniowym grafiku więc, by nie produkować problemów i też kupić sobie ciut czasu na stworzenie planu B popracowałam do jego końca.

Dzisiaj odebrałam referencje i certyfikat potwierdzający moje umiejętności. Jakie by one nie były może kiedyś mi się przydadzą. Mieszkając tutaj doceniłam wszelkie skończone kursy, które wydawały mi się bezużyteczne. Teraz są moją podstawą! :)

Wstępniak

Dawno mnie tu nie było. Przyznam, że jak miałam chwilę wolnego to siedziałam przed kompem i oglądałam słabą scenę kabaretową na YT, czyli po prostu zamulałam nic nie robiąc.

Powinnam jedną rzecz sprostować.
Ubezpieczenie skutera o którym ostatnio napisałam było obowiązkowe i podstawowe. Musiałam przelać 400$ :( Bolało! Oj, bolało!
Skuterowych przygód nie koniec. Na śliskiej ulicy w trakcie hamowania klasycznie się przewróciłam. Motorbike nie należy do najlżejszych i nieco mi zmiażdżył kostkę. Napuchło biedactwo, a ja z rozwalonymi dłońmi, kolanem i kostką pojechałam do apteki po plastry etc. I przy okazji zadzwoniłam do Hiltona, że nie pojawię się w pracy, bo uległam wypadkowi w drodze do pracy. To co usłyszałam zdziwiło mnie co niemiara, ale nie o tym teraz chciałam.
Tak na dobrą sprawę to przez miesiąc czasu posiadania mego jednośladu z napędem silnikowym troszkę się zdemotywowałam i nauczyłam :) Wreszcie mogę przyznać, że ogarnęłam diabelną maszynę. A rany? Nie są poważne. Opuchlizna po kilku dniach zeszła. Prawdop. na kostce blizna mi zostanie. Ot, kolejna :) Nie przejmuje się tym tematem zupełnie.

A powody dla których mnie nie było to:
- w zbyt dużych emocjach rozstałam się z Hiltonem
- w nowej pracy wcale różowo nie było
- poznałam kogoś
- zaczęłam intensywnie trenować, bo ktoś mi przed oczyma zawiesił fajną marchewkę :) Tylko to wymaga ode mnie sporego wysiłku. Po tak długiej przerwie leżę i kwiczę.

To chyba powstaną 3 bądź 4 posty, bo tak będzie najwygodniej :)
Zatem zabieram się do pisania

Aloha!

sobota, 20 września 2014

Ja i mój skuter

Niebawem będę mogła zacząć pisać kolejnego bloga: "ja i mój skuter"

Swoją Czarną Panterę mam od 10 dni i przygód co nie miara.
Z racji tego, że nigdy nie jeździłam żadnym jednośladem z napędem silnikowym z przerażeniem w oczach starałam się ogarnąć o co chodzi tej diabelnej maszynie osiągającej max 60 km/h (z górki raz udało się i zobaczyłam magiczne 70 km/h)

To co się wydarzyło:
- zatrzymałam się na piaszczystym, dzikim parkingu i... i przewróciłam się. Po prostu. Zatrzymałam się i bach. Ooops. Ja leżę. A raczej się opieram o samochód. Ojoj. Staram się podnieść skuter. Ooops. Kolejna rysa. Ojjj czemu ona jest tak długa? Ojoj! Zostawiłam swoje dane kontaktowe i pojechałam w swoją stronę. Nie minęła godzina zadzwonił właściciel :/ liczyłam na łut szczęścia. Nie tym razem.
Wysłał mi rachunek na ponad 1000$. A ja grzecznie Pana poinformował, że chyba nie mam ubezpieczenia. Ja niczego jeszcze nie załatwiłam, bo nie miałam kiedy, a poprzedni właściciel o niczym nie wspominał więc może dojdziemy do jakiegoś porozumienia. Swoją drogą mogłam uciec i  by został z niczym. Uzgodniliśmy, że zapłacę 400$ i sprawa zostanie zamknięta. Miał mi wysłać dane do przelewu. Czekam od kilku dni. Cisza.

- parkuje przed garażem. Garaż został zamieniony na studio fotograficzne więc samochody stoją tuż przy ulicy bądź na podjeździe. Mieszkam w nudnej i nic nie oferującej dzielnicy. Tu nie ma nic. Jest jezioro i Aldi. Nuda jak diabli. Kocham to miejsce. Jest co prawda daleko od centrum, ale jest bezpiecznie, cicho i spokojnie. Nie było mnie całą noc w domu. Wróciłam rano. Otworzyłam drzwi. I tak dziwnie mi się zrobiło. Jakoś za dużo wolnej przestrzeni było wokół mnie. O co chodzi? Nie ma Czarnej Pantery. Obudziłam współlokatorów. Może go przestawili, bo mógł w czymś przeszkadzać. Nie. No to jadę na policję, bo ktoś mi ukradł skuter. Andrew wstąpił do sąsiada. Może ten coś słyszał. Sąsiad jest policjantem. Poinfo, że widział jakiś motorbike w pobliskim parku. Tak! To był mój jednoślad! Idioci nie potrafili go uruchomić więc ładnie go zaparkowali 20 metrów od mojego domu. Co prawda zniszczyli kilka rzeczy, bo chcieli go otworzyć (tak, to jest najlepsze słowo) i od wewnątrz go uruchomić. Nie udało im się więc go zaparkowali. Ładniej niż ja to robię. Policjant poinformował, że powinniśmy całą sprawę zgłosić i czekać na kogoś do ściągnięcia odcisków palców. Czekałam 6 godzin. Nikt nie przyjechał. Po 6 godzinach porozmawiałam z sąsiadem. Zadzwonił w moim imieniu i pytał co się dzieje. 10 minut później policja była na miejscu. A mój skuter został na noc w garażu sąsiada. Miałam go odebrać rano. No, ale nie chciałam nikogo budzić. To, że ja wstaję o nieludzkich godzinach to nie znaczy, że wszyscy mają tak samo przesrane jak ja. Chciałam wstąpić o 11:00 (matko i córko, jest niedziela. Dam człowiekowi poleżeć w łóżku). 10:20 sąsiad puka do drzwi. Naprawił mi skuter i chciał się zapytać kiedy będę mogła go wziąć. Coś niesamowitego. Zaniemówiłam. Jedyne co mówiłam to: "thank you so much! Thank you!"

- dostałam list z banku. Nie mojego banku. O co może chodzić? Zostałam grzecznie poinstruowana, że wraz ze zmianą właściciela jednoślada na ubezpieczeniu będzie widniała inna osoba. Wow! Chce się upewnić w poniedziałek czy wszystko dobrze zrozumiałam. To ubezpieczenie nie jest obowiązkowe! Wow! Nie stracę 400$ Wow!

To takie ostatnie 3 dni z mojego życia :P

czwartek, 18 września 2014

Bez tytułu

Skuter mam od 9 dni. Przejechałam około 500 km. I nadal boję się zawracać. Koszt takiej przejażdżki to ok. 15$ Coś pięknego!

Tylko żegnajcie piwka po pracy i pisanie bloga będąc lekko podchmieloną ha ha :) Na to nie mogę sobie już pozwolić. A szkoda, bo szczerze mi tego brakuje.

Wspomniałam, że praca nie okazała się strzałem w dziesiątkę. Nie jestem w niej szczęśliwa. Nie dlatego, że jestem nowa i nie mam doświadczenia ani wyrobionej rutyny. Tylko, że gdybym była staruszkiem to nie chciałabym być w tym miejscu. A to nie jest dobre. Moje obowiązki ograniczają się do kontroli pieluchy i przechadzek do toalety.
W pierwszy dzień pierwszy raz w życiu widziałam martwego człowieka i to tak bardzo z bliska. W trzeci dzień jeden z rezydentów miał poważne problemy z żołądkiem i po 8 godzinach męczarni pielęgniarki zdecydowały się, by zadzwonić po pogotowie. Biedny człowiek i biedni my, którzy ciągle się nim opiekowaliśmy.
Nie mam doświadczenia w tym zawodzie. Wiem jedno, że w placówce w której byłam na studenckiej praktyce czułam się jak ryba w wodzie. Było widać, że rezydenci są w niej szczęśliwi i o to chodzi. Przecież to jest ich drugi dom.
W tej ostatnio usłyszałam, że jeden rezydent zmienił placówkę, bo nie był zadowolony. I ja go szczerze rozumiem. Będę dalej resume roznosić. Mam nadzieję, że w nie każdej tak jest. A może moja praktykowa była perełką? A większość wygląda tak jak ta w której jestem zatrudniona? Mam nadzieję, że nie.

Hmm... zmienię nieco temat, by nie smęcić.
Dzisiaj miałam pierwszą lekcję z nowym nauczycielem. Po dwóch miesiącach poszukiwań znalazłam tego jednego, jedynego nauczyciela, który przygotuje mnie do IELTSa :) Yeah!
I zadał mi pytanie, bym napisała krótką pracę na temat: "dlaczego jesteś szczęśliwa?" Odpowiedź: "tylko, że teraz nie jestem szczęśliwa. Byłam. Nie jestem. Będę" I zaczęliśmy rozmawiać. Mój przystojny, 29 letni nauczyciel jest szczęśliwie żonaty, a jego żonka jest wyczekującą przyszłą mamą. Oboje są wyciągnięci jak z obrazka.
Z racji tego, że moja odpowiedź była szczera to i on się otworzył. Usłyszałam, że jest z USA. W AU mieszka od 4 lat i nawet nie myśli o tym by wrócić do kraju. Teraz jest bezrobotny, ale jakoś się tym nie martwi. Wybrał miejsce na drugim końcu miasta, bo: "tu tak ładnie jest. A i moja żona po wizycie u lekarza może pójść na plażę zrelaksować się". Rozmawialiśmy o początkach, o znajomych i o tym wszystkim co się dzieje wokół nas. Stwierdził, że jestem mądra i silna i to czego tutaj doświadczyłam nieodwracalnie mnie zmieniło. A na końcu dodał, że jako zapłatę na następne zajęcia mam przynieść coś do przekąszenia.

Pocieszył mnie w jednym. Przygotował się do zajęć i poszperał w necie info na temat prac pisemnych z IELTS. Znalazł pracę innych, którzy zdawali na poziomie 5pkt. Ja potrzebuje 6, czyli są to te okolice. Usłyszałam: "ja nie rozumiałem o czym oni właściwie pisali. Ciebie rozumiem, jak mówisz i jak piszesz więc nie martw się o ten egzamin" Druga osoba mi to powiedziała. Może wreszcie uwierzę w swój ang :)

Kop w tyłek

Długo się zabierałam za napisanie tego postu.

Wiele rzeczy się zmieniło.
- powróciłam do rozmów z adwokatem na temat spraw wizowych. Nadal jestem w bardzo przyjemnej sytuacji, ale myślałam, że cała zabawa będzie tańsza.
- miałam stłuczkę skuterem, a że nie jestem ubezpieczona to sprawa fajnie nie wygląda.
- nowa praca nie okazała się strzałem w dziesiątkę. Potrzebuje doświadczenia więc kilka mcy muszę posiedzieć.
- przez 2 miesiące szukałam nauczyciela angielskiego i mam nadzieję, że wreszcie go znalazłam.
- mój romans dobiegł końca. Absztyfikant nauczył mnie wiele swoją osobą. Niestety, ale nie byłam zbytnio ważna w jego życiu. Ot! kolejna znajoma. On był dla mnie kimś szczególnym. Mój błąd.

Nie nudziłam się przez ten czas. I dobrze. Nie zmarnowałam tych dwóch tygodni.

Nie wiem dlaczego, ale ten miesiąc jest dla mnie szczególny. Zrobiłam olbrzymi krok do przodu w kwestiach zawodowych i osiedlania się . Jak również zrobiłam bardziej prywatne porządki.

Wielu rzeczy nie publikuje na blogu, bo są zbyt prywatne bądź nie dotyczą wyjazdu, a spraw bardziej życiowych i ludzkich. I o tych rozpisuje się w mailach. Niestety nie odpisuje na bieżąco. Przepraszam.

Ostatnio dostałam lekcje od rodziny, znajomych i absztyfikanta. I przyznam, że niektóre mnie zbyt mocno zniszczyły. Zamknęłam się na kilka dni w pokoju i starałam się dojść do siebie. Nie pomogło więc poprosiłam o pomoc tych, którzy byli dla mnie ważni. I ją dostałam.

1. zawsze starałam się pielęgnować znajomości. Przypominać o sobie kiedy zauważyłam, że zbyt długa jest cisza. Zmieniłam to. Jeśli przez x miesięcy osoba, która istniała w moim życiu (jako znajoma, przyjaciel, ktokolwiek) nie odezwała się do mnie to chyba jest znak, że ja nie byłam istotna w jej życiu. Nie jestem w stanie siedzieć całymi dniami i zagajać do każdego znajomego: "co słychać?" Muszę starać się też o tych znajomych tutaj więc siłą rzeczy relacje z wieeeeloma osobami się zmienią, przekształcą bądź urwą.
Nastała tutaj niesamowita niespodzianka. Mailuje z osobami z którymi przez x czasu kontaktu nie miałam, bo po prostu nasze drogi się rozeszły. Za to teraz jest bardzo przyjemnie. Nie mowa tu jedynie o regularnych wiadomościach, ale i o wysłanych raz na jakiś czas pytaniach kontrolnych: "żyjesz? Nic cię jeszcze nie zjadło?" Miło! Dziękuje!

2. nie ciągnij czegoś co trwa długo tylko dlatego, że trwa długo. To bezsensu!

3. nigdy nie zapomnij kim jesteś.

4. naucz się wyłączać emocje. Zwłaszcza w kontaktach z ludźmi, którzy teoretycznie są tobie bliscy.

5. ufaj jedynie sobie.

Wiem, że Ameryki nie odkryłam. Mogłam się tego nauczyć nie ruszając czterech liter. Większość nabyłam wiele lat temu. Tylko , że o niektórych lekcjach zapomniałam. W przeciągu ostatniego roku w pewnym momencie się zgubiłam. Miałam i nadal mam gównianą pracę, ale zaczynałam wyglądać i czuć się jak ma praca. Zapomniałam o mych krótkich spódniczkach, sukienkach, o uśmiechu na twarzy i o tym kim właściwie jestem. Przestałam się sama lubić. Pogrążyłam się w szarzyźnie i melancholii. Trzeba było to zmienić.

Nie będę opisywała każdego z tych punktów, bo to nie jest konieczne. Wiem, że są to istotne lekcje o których częściowo zapomniałam, bo gdzieś się sama w sobie zgubiłam.



sobota, 6 września 2014

4 dni

To jest Tybetański Bóg Fortuny.
Ostatnimi czasy chyba mnie pokochał. Choć może to są konsekwencje wcześniej podjętych decyzji? Sama nie wiem. Wiem, że ostatnie 4 dni bardzo mocno zmieniły moje życie.

W środę byłam na rozmowie rekrutacyjnej. Dostałam pracę. Jestem asystentką pielęgniarki. Otworzyło mi to drzwi do zmiany rodzaju wizy i tym samym do stałego pobytu. Jak również lubię ten rodzaj pracy. Pieniądze są marne, ale satysfakcja jest olbrzymia.

Pojawił się jeden minus. Nie mam jak dojechać na pierwszą zmianę. Nie mam tak wczesnych autobusów.

Pierwsza myśl: muszę mieć samochód. Sprawdzam stan konta. Taaa.... chyba jak go sobie narysuję.

Druga myśl: no to się przeprowadzam. Przez ostatnich kilka tygodni nie byłam szczęśliwa w swoim domu. Żyliśmy bardzo oddzielnie. Praktycznie każde po powrocie wchodziło do swojego pokoju i nie rozmawiało z nikim. Zaczęło mnie to męczyć i od pewnego czasu szukałam czegoś. Tylko, że nie znalazłam niczego co by mnie z nóg powaliło. Nie ma sensu zmieniać pokoju za większe pieniądze i gorsze warunki. Jak zaczęłam narzekać coś się stało. Pojechaliśmy na spontana na wycieczkę. Nie rozumiałam 60% tego co mówili, ale atmosfera była bardzo przyjemna. I od tamtej pory powróciliśmy do rozmów. Tylko, że ja nie miałam wyjścia. Albo praca, albo pokój. Oznajmiłam, że się wyprowadzam. Widziałam smutek na twarzy. Po kolejnym szukaniu lokum powiedziałam Kia, żeby przy kolejnej osobie dała większą stawkę. Usłyszałam, że płacę 90$ mniej, niż powinnam. Wiedzieli, że więcej nie byłam w stanie.
Nie spałam całą noc. Myślałam. Rano wysłałam smsa, "ejjj mogę zostać? Znalazłam rozwiązanie! Kupię skuter!" Dzień później kupiłam skuter od policjanta. Nigdy nie jeździłam żadnym jednośladem z napędem silnikowym. Pan wyjaśniał mi wszystko. Pierwsza przejażdżka? Tragiczna! Nie wyczułam niczego. Druga? Już lepsza. Pan zaproponował, że podwiezie mnie do domu, a później wsiądzie w pociąg. Po drodze pojechaliśmy do urzędu zmienić właściciela. Pomógł mi we wszystkim. Dzień później, czyli dzisiaj, kupiłam kask i rękawice. Jutro jadę się uczyć jeździć, a w poniedziałek do pracy. Wszystko na wariackich papierach.

Nie wiedziałam o tym, że płacę znacznie mniej niż powinnam. Fakt, 8 miesięcy temu nie byłam w stanie zapłacić więcej. Od dłuższego czasu mam stabilizację. Wysłałam smsa, że mogę robić większe przelewy. Przeczytałam bardzo miłą odpowiedź: najważniejsze żebym czuła się komfortowo. W czwartek wysłałam 50$ więcej.

Z czerwonym, typowym do motoru kaskiem w rękach weszłam do domu. Drzwi do mojego pokoju były otworzone. Widziałam, że Andrew jest w środku. O co chodzi? Weszłam i zaniemówiłam. Mam nowiutki czerwony dywanik, czarny stolik z czerwoną lampką i kwiatkiem w czerwonej doniczce, biurko i obicie łóżka zmieniło kolor na czerwony. Niesamowitą niespodziankę mi zrobili.

Podjęłam dobrą decyzję. Stałam się bardziej niezależna i mam 20 metrowy pokój za i tak małe pieniądze.

367 dni.

367 dni temu mieszkałam wraz z rodziną Australijską. Z asystentką pielęgniarki i drobnym dorobkiewiczem. Pokój nie powalał z nóg, szafa nie miała półek więc wszystko trzymałam w walizce. Było zagwarantowane jedzenie, ale Sylwia była tak nędzną kucharką i porcje były na tyle małe, że trzeba było się dokarmiać, ale i tak schudłam kilka kilo.
Z przerażeniem w oczach chłonęłam jak gąbka wszystko to co się wokół mnie działo. Wiedziałam, że o starej rutynie musiałam zapomnieć, ale jeszcze nie wiedziałam czym ją zastąpić.  Uczyłam się języka, kultury i kraju. 
Dzisiaj znalazłam notatki z pierwszej mojej pracy. Dotyczą zarobków: 100 - 150$ tygodniowo. Wow!  I wielkie plany na co wydać te kokosy. Czy dam radę uzbierać na szkołę? Czy też nie? Nadal momentami dziwię się jakim cudem dawałam radę. 
Z racji tego, że wyjechałam w pojedynkę to starałam się szybko znaleźć kogoś komu mogłabym zaufać. Nie mówię tu o związku. Zależało mi na przyjaźni. Bardzo się przejeżdżałam na ludziach. Do tego stopnia, że czasem przechodziłam na drugą stronę ulicy, by z kimś nie rozmawiać. Wychodziły na wierzch najpaskudniejsze cechy charakteru jak zawiść, zazdrość i mściwość. Słyszałam za swoimi plecami podłości, bo znalazłam pracę i się z kimś związałam. 
Raz siedząc przy piwie: "o emigracji dużo się słyszy i teoretycznie wie się wiele. Tylko to trzeba odczuć na własnej skórze jak czasami jest ciężko." Racja. Były momenty kiedy chciałam wracać do kraju. Kiedy płakałam wieczorem. Kiedy czułam się bezsilna.

Były i mam nadzieję, że nie wrócą. 

Teraz to i ja jestem asystentką pielęgniarki. I mieszkam w lepszym standardzie niż wyżej opisany dom. Zarobki znaaaaaacznie się zwiększyły. A i przestałam się przejeżdżać na ludziach. Teraz jestem już spokojna o wszystko. O wizę, o szkołę i o karnet na siłownie, by zawsze znaleźć choć odrobinę czasu tylko i wyłącznie dla siebie. Od jakiegoś czasu słyszę, że wypiękniałam. Miłe to bardzo! Tylko, że ja się nie zmieniłam. Jedynie włosy mi urosły. Ot co! Jedna rzecz się zmieniła. Jestem szczęśliwa! Po prostu. 

"Teraz tutaj szukam szczęścia i swojego miejsca. Może je znajdę :)" - napisałam to rok temu. Znalazłam je :)

czwartek, 4 września 2014

365 dni w Oz :D

Yeah!!!

I to na dzisiaj byłoby na tyle. Jutro w pociągu opiszę znacznie więcej, bo wieeeele się wydarzyło. Tylko nie miałam kiedy usiąść i na spokojnie podziubać :)

See you!!!

środa, 20 sierpnia 2014

Wrócić czy nie

4 września otrzymam dokument potwierdzający moje umiejętności opiekowania się crazy old people :)
I dla mnie to też nieco magiczna data, bo równo rok wcześniej siedziałam w samolocie i z przerażeniem w oczach liczyłam godziny do postawienia nóg na trwałym lądzie.

Jak zwykle nie cierpiałam na nudę, ale to bardziej z powodów prywatnych niż rozwojowych.
Pracowo nic się nie ruszyło, a wręcz przeciwnie. W Hiltonie nastąpiła pełna eksploatacja pracownika, a co za tym idzie codziennie widziałam kogoś z łzami w oczach. Stwierdzono, że jeśli pracują 3 osoby w teamie to pokój do totalnego sprzątnięcia powinien być skończony w przeciągu 15 minut. A to, że 3 osoba to świeżak dla którego jest to 2 dzień pracy jest to mało istotne. Tak więc ludzie pracowali po 3-5 godzin dłużej za darmo. Nie sposób sprzątnąć 5 check-otów, 7 serwisów po arabskich klientach w przeciągu 3 godzin. Fizycznie awykonalne. Tylko czemu ja jako jedyna się postawiłam i stwierdziłam, że albo płacą mi za normalny czas pracy albo odchodzę? Inni płakali po kątach. Ja się stawiłam i mam! Normalną stawkę.
Na gwałt szukam pracy w zawodzie. Niestety placówki nie są blisko siebie położone więc w ciągu jednego dnia jestem w stanie rozwieść 3-4 resume. Nie jest to dużo, ale zawsze to coś. Nie siedzę i nic nie robię.

A życie prywatne jak zwykle mi się komplikuje. W jednym dniu jest super i wyśmienicie, a w kolejnym mam ochotę wybić połowę ludzkości więc nie patrząc na przeciwności losu rogal na twarzy, słuchawki w uszach i do przodu. Skutkuje! Słyszałam od osoby, która zna mnie od prawie samego początku mego pobytu, że wyglądam na szczęśliwą. A czy jestem? Gdyby udało mi się rozwiązać jedną sprawę byłabym, ale na odległość nie potrafię. A inna zmierza ku dobremu, ale małymi i powolnymi kroczkami.

A czy chce wrócić do kraju na święta?
Nie i nie wrócę na święta. Jeśli bym wróciła to po świętach, bo bilety lotnicze będą tańsze.

Sprawy dla których chce wrócić:
- IELTS wcześniej wspomniany, który najprawdop. nie będzie zorganizowany we Wrocławiu, czyli musiałabym się przemieszczać
- dentysta, 1800$ piechotą nie chodzi
- chciałabym spędzić Sylwestra ze znajomymi
- zamknąć konta bankowe, online tego nie zrobię. Niestety, ale przestały być bezpłatne.

Sprawy dla których nie chce wrócić:
- 27 godzin lotu w jedną stronę (jest to najkrótszy lot)
- 2000$ przed chwilą sprawdzałam koszta biletu
- i nie wiem czy jest sens przylotu. Znajomi znajomymi, ale będę zmęczona i ciągle w biegu. Nie wiem czy chce.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Yeah! Kolejny krok do przodu!

Skończyłam!!! Skończyłam kurs!!! Definitywnie!!! Przepracowałam za darmo 80 godzin. Nauczyłam się wiele (i tu nie żartuje). Oddałam wszelkie assessmenty i teraz czekam na magiczny moment wręczenia mi certyfikatu. Niestety poczekam kilka tygodni. Nie mam bladego pojęcia dlaczego tak długo. Nikomu w mej szkole się nie spieszy.

Odetchnęłam z ulgą. Ostatnie półtora miesiąca były dla mnie bardzo mocno pracowite. Teraz mogę odetchnąć i nadrobić wszelkie zaległości towarzyskie i te poprawiające nastrój :) 

Teraz zostało mi jedynie poprawienie swojego CV i wysyłanie wszem i wobec info, że chętnie pomogę przy opiece nad crazy old people :D ha ha :D cieszę się jak dziecko na gwiazdkę. Nigdy nie sądziłam, że tego typu praca będzie mi się podobała. Jest to mocna dla mnie zmiana. Z pracownika Gazety Wyborczej oraz po 6 letnim doświadczeniu w finansach stałam się opiekunem schorowanych staruszków kalibru najstraszniejszego :D I like it! :) Bez problemu uzyskałam referencje od managera oraz od care-workera. Mam nadzieję, że to mi pomoże w znalezieniu nowego pracodawcy. 

Relacje damsko-męskie chyba też ogarnęłam. I jesteśmy na etapie bliższego poznawania się jako przyjaciele. Są dwa rozwiązania albo przyjaźń zmieni się w coś ciekawszego albo będziemy bardzo dobrymi znajomymi. Obie sytuacje bardzo mnie cieszą. Choć jak go wczoraj zobaczyłam w zamszowej marynarce to przyznam, że zaniemówiłam. Tak, jestem prostą konstrukcją kobiety ha ha 
I to by było na tyle z cyklu: "tandetny romans part2" :D

Kolejny plan:
- 2015 własna działalność
- 2016 rezydent
- 2016 przylot do Polski celem wymeldowania się
- 2016/2017 powrót na uniwersytet i zrobienie doktoratu

Tak, to jest dobry plan :)


czwartek, 31 lipca 2014

Wyrwane z kontekstu :)

"Hej,
trafiłem na Twojego bloga już parę miesięcy temu, ale odkładałem ciągle go na później. Dopiero dziś znalazłem czas by przeczytać wszystko od początku.

Bardzo fajnie się to czytało. Gratuluję wytrwałości, fajnie że walczysz i nie chcesz wracać :) Trzymam kciuki za udane zakończenie historii z wizą studencką i za znalezienie pracy bardziej związaną z zawodem/wykształceniem!

Zyskałaś stałego czytelnika :)

Pozdrawiam!

P.S. Też miałem wiele lat temu emigracyjne historie (UK i Irlandia) i wiem jak dużo uczą różne własne błędy, czy niepowodzenia, i ile satysfakcji daje gdy wreszcie wszystko układa się po naszej myśli.

Ale w końcu wróciłem do PL, w którym nie jest moim zdaniem wcale tak strasznie jak to wszyscy mówią. Po odwiedzeniu i poznaniu ludzi z przeróżnych zakątków świata mam wrażenie, że wszędzie jest mniej więcej tak samo... W każdym kraju są fajni i beznadziejni ludzie, w każdym kraju możesz być milionerem i biedakiem, i w każdym kraju znajdziesz wszystkie odcienie szarości pomiędzy bielą a czernią w praktycznie każdej dziedzinie ;)

Jedynie klimat i pogoda, no i kulturowe różnice, są spore (ale i to nie zawsze w dobie totalnej globalizacji). I to przez nie czasem myślę o Australii. Nie cierpiałem pogody w UK/Irlandii, ta polska też mi niezbyt odpowiada. Brak śniegu by mi pasował :) We wszystkich badaniach wychodzi, że najszczęśliwsi ludzie są w krajach najbardziej słonecznych, a nie najbogatszych :) Ehhh, może jeszcze kiedyś zawitam do AU."

Dziękuje za ten komentarz. 

Zwłaszcza za:

"PL, w którym nie jest moim zdaniem wcale tak strasznie jak to wszyscy mówią. Po odwiedzeniu i poznaniu ludzi z przeróżnych zakątków świata mam wrażenie, że wszędzie jest mniej więcej tak samo... W każdym kraju są fajni i beznadziejni ludzie, w każdym kraju możesz być milionerem i biedakiem, i w każdym kraju znajdziesz wszystkie odcienie szarości pomiędzy bielą a czernią w praktycznie każdej dziedzinie ;)"

Nigdy nie uważałam, że Polska jest złym krajem. Miałam tam dobre życie. I trochę nie rozumiem malkontentów siedzących na 4 literach i zrzędzących na wszystko wokoło. Jak jest tak źle to rusz się i zmień coś. Tylko to wymaga wysiłku i odwagi, bo zawsze jest związane z podjęciem ryzyka i możliwą porażką oraz stratą czasu :) 

Trzymam kciuki za wszystkich!!! 



wtorek, 29 lipca 2014

Babskie pierdy...

Powieje babskimi pierdołami, ale po prostu mam potrzebę wyrzucenia z siebie wszelkich niedokończonych w mej głowie historii damsko-męskich.

Byłam w związku ze znacznie starszym od siebie panem przy którym to ja byłam tą bardziej dojrzalszą i bardziej przewidującą. Momentami zupełnie nie rozumiałam jego irracjonalnego i dziecinnego spojrzenia na świat. No, ale jeśli przetrwał te swoje 49 lat to jakoś mu się wszystko układało. Do czasu aż do drzwi zapukał bank. Jakiś czas temu chciałam się z nim spotkać, by porozmawiać na jeden jego dotyczący temat. Usłyszałam absurdalną wymówkę i falę narzekań na zły i okrutny świat. Jednym słowem dramat w dramacie przeplatany dramatem. Ucieszyłam się, że w tym wszystkim nie uczestniczę, że to mnie nie dotyczy. Nie jesteśmy nawet znajomymi. Nie jest to możliwe.

W podobnym do tego dnia, czyli siedząc w ulubionej knajpie i pijąc kawę bądź piwo oraz dziubając to i owo na kompie dosiadł się do mnie przystojny jegomość. Tekst na który mnie wyrwał był najgłupszym tekstem jaki kiedykolwiek słyszałam. No, ale zaczęliśmy rozmawiać i się polubiliśmy. Tylko gubię się w tych relacjach. Nie wiem co jest jego grą, a co nie. Jest to typ człowieka, który ciągle się bawi dziewczynami. Spędziliśmy kilka wspólnych wieczorów, gdzie zaczął budować zaufanie, by po chwili je zburzyć. Po czym w momencie kiedy zobaczył mnie z innym zaczął się zbyt mocno interesować moim kompanem zadając mu coraz to mniej kulturalne pytania dotyczące sfer zarobków, rodziny oraz warunków bytowych. Dosłownie tuż po: "hi, I'm X" nastąpiła salwa pytań. Na końcu wysłał mi wiadomość, że jest to świetny facet i żebym nie pozwoliła mu odejść. A kiedy dowiedział się, że jest koniec z ów 'świetnym gościem' jegomość dopytywał co poszło nie tak i czego chce, by na końcu prawie, że szepcząc stwierdzić, że powinnam znaleźć sobie kogoś dobrego, by nie grać w takie gry w jakie on gra. Zapytałam się czemu nie skończy z nimi, usłyszałam wymijającą odpowiedź.

A świetny gość? Facet codziennie rano wysyłał mi wiadomość, że tęskni za mną. Raz szybko nie zareagowałam to dostałam odpowiedź: "ojjj... nie odpowiedziałaś, nie tęsknisz za mną?" Po tkliwych tanich tekstach były smsy treści: "co robisz?" "zajęta jesteś?" I tak kilka razy w ciągu dnia. Wyjaśniłam mu, że potrzebuje swobody i przestrzeni. Stwierdził, że to rozumie i dalej robił swoje. Najlepsze było to jak usłyszałam, że chce mnie widzieć codziennie i planuje polecieć w grudniu ze mną do Polski, by poznać moich rodziców oraz, że jestem ważną osobą w jego życiu. Wszystko byłoby świetne, ale znaliśmy się dwa tygodnie. Powtórzę dwa tygodnie. Zgadzał się na wszystko co powiedziałam. Nawet wtedy kiedy się z nim rozstawałam, a niestety wybrałam najgorszy z możliwych momentów, usłyszałam: "jeśli będziesz szczęśliwa to i ja będę". Wkurzona zapytałam się: "co jest z Tobą nie tak?". Odpowiedź: "chce by byś była szczęśliwa" Po czym zobaczyłam łzy w oczach. Zawsze jak druga strona stwierdza: 'fajnie było, dziękuje i do widzenia" nigdy przez gardło, by mi nie przeszło: "chce byś był szczęśliwy".

Przyznam, że straciłam rozeznanie. I łudzę się, że jak wypluje z siebie to co mi na wątrobie leży to dojdę do jakiegoś ładu.