W momencie kiedy dostałam pracę dosłownie skakałam ze szczęścia. Był to potężny krok do przodu umożliwiający stabilizację i normalność w pełni znaczenia tych słów.
Pierwsze dni nie należą nigdy do przyjemnych i najłatwiejszych. Normalka. Nowi ludzie, nowe obowiązki, inne zasady i inny język. Pogrążona w chaosie starałam się wszystko ogarnąć. Tylko, że to wymaga czasu, a nie jedynie chęci. Pierwsze dwa dni były poświęcone nauce wszystkiego. Z całym szacunkiem, ale ja w przeciągu tak krótkiego czasu nie zapamiętam przyzwyczajeń oraz możliwości około 40 rezydentów, jak również rutyny kilkunastu pracowników. Jest to nierealne. Z pracy wychodziłam z potężnym bólem głowy. Za dużo się działo. Po okresie wdrażania od pielęgniarki z kilkunastoletnim doświadczeniem usłyszałam: "to nie jest Twoja wina, że popełniasz błędy. Ktoś skopał Twój okres wdrażania". A prawda jest taka, że na zmianie miałyśmy rezydenta z poważnymi problemami żołądkowymi, które były na tyle bolesne (dla niego i dla nas), że zadzwoniono po pogotowie. Natomiast główna pielęgniarka widząc co się dzieje zwymiotowała. No, ale przecież nie dawałam rady.
Innym razem usłyszałam: "po dzisiejszej zmianie to chciałabym skoczyć z mostu" I tu powinnam wyjaśnić, że pracuje się dwójkami, czyli znowu coś było nieodpowiedniego. Allo!!! Czy ktoś bierze pod uwagę to, że nie mam kilkunastu lat doświadczenia?! Po tym tekście zaczęłam przyjeżdżać zniechęcona. Nie zrobiłam nic złego. Po prostu moja prędkość wykonywania czynności niesatysfakcjonowana stary szwadron, który zapomniał o swoich początkach.
Kolejnym razem na pytanie: "hej, co słychać?" Opowiedziałam akcję o kradzieży skutera. Chwilę później za plecami usłyszałam jak ta sama osoba naśmiewała się ze mnie. Ok. To w takim razie przychodzę do pracy, robię swoje i wyruszam z resume do innych placówek. Nic na siłę.
Oczywiście, zdarzały się i miłe dni. Tylko, że tych nieprzyjemnych było więcej.
Wczorajsza zmiana. Pracowałam w dziale o najwyższym hardcorze. Ludzie tam przebywający to dosłowna kupa kości i mięsa bez duszy. Tam w środku ich ciał to już nic nie ma. Z mózgu mają kisiel. Praca jest o tyle ciężka, że totalnie nigdy nic nie wiadomo co takiemu przyjdzie do głowy. Głównie ci ludzie siedzą przy stole całymi dniami, ale czasem mają jakieś przebłyski i te są najgorsze.
Moja partnerka (bardzo miła kobieta) poszła na przerwę, a ja w między czasie miałam przebrać jedną zwariowaną ktośkę. Drzwi do łazienki były otwarte bym wszystko słyszała. Była cisza. Standardowo rozmawiałam z ktośką o dupie marynie, czyli "a czemu nie chcesz zdjąć koszuli? Spójrz nie pasuje ona do Twoich spodni. Może dopasujemy te ubrania?" Wyszłam z łazienki. Córka jednego z rezydentów poinformowała mnie, że na podłodze jest mnóstwo krwi i jedna z ktosiek leży na podłodze w pokoju.
WTF?! Było cicho! Nic się nie działo! Nic nie słyszałam! Wcisnęłam guzik "Emergency". Nie zadziałał. Możliwe, że byłam zbyt przerażona i po prostu go musnęłam, a nie kliknęłam. Poszłam po pielęgniarkę. Sprawa została załatwiona. Wszyscy cali. Tylko... tylko ja zostałam przerażona. Nie chce nikogo skrzywdzić ani zranić. Moja praca nie powinna polegać na tym, że z podłogi czyszczę krew rezydenta.
Pożaliłam się partnerce. Ta poszła do głównych pielęgniarek. Chwilę później rozmawiałam z jedną z nich. Pocieszała mnie i wyjaśniała, że to nie była moja wina. A mi łzy po policzkach płynęły. Przytuliła mnie, a ja przeprosiłam i uciekłam na przerwę. Przyszła kolejna pielęgniarka i również posiedziała ze mną i starała się dać wsparcie. Usłyszałam żebym się nie poddała, bo nie chcą mnie stracić jako pracownika. Chcą bym została, bo widzą, że mi zależy i że staram się troszczyć o zakręconych i schorowanych ktośków. A ja straciłam kontrolę i nie mogłam przestać płakać.
Zdarzenie nie było przyjemne. Koniec jak najbardziej. Potrzebowałam usłyszeć, że wcale nie jestem złym pracownikiem. I pomimo, że nadal czuję się jak przysłowiowa kupa gów... to zaprzestaje myśleć o roznoszeniu cv.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz