Posta piszę z Polski, a dokładniej z rodzinnego mieszkania. Siedzę na podłodze wraz ze swoim czworonożnym uparciuchem w pokoju w którym spędziłam całe swoje dzieciństwo i czekam z wytęsknieniem na wyjście robotników zmieniających rury w kuchni. Własnych myśli nie słyszę.
No, ale nie wytłumaczyłam jak się tutaj znalazłam. O sprawach wizowych ludzie milczą. Jedynie odpowiadają półszeptem „było ciężko”. Nikt nie wdaje się w szczegóły. Nikt nie chce powracać myślami do tygodni, miesięcy a czasem i lat kiedy obawiali się odbierać połączenia z zastrzeżonego numeru telefonu, a listy z logiem urzędowym podwyższały ciśnienie jeszcze przed ich otwarciem. W Australii jak coś się z wizą sypnie to raz, a dobrze. Stało się. Będąc tymczasowym rezydentem i wiodąc sielskie życie dostałam mejla. Uprzejmie poproszono mnie o wyjaśnienia dlaczego nie umieszczam prywatnych zdjęć/ informacji na swoim profilu facebookowym i doszły do nich słuchy na temat pewnych nieprawidłowości. Czytając pierwszy punkt głośno parsknęłam śmiechem, bo konieczność tłumaczenia dlaczego nie uprawiam publicznego ekshibicjonizmu wydawała mi się odrealniona. Co do drugiego punktu serce złowrogo zakołatało w klatce piersiowej. Telefon do już byłego wizowego-partnera - cisza. Telefon do jego krewnej, a mojej dobrej znajomej - zatkało mnie słysząc co się wydarzyło, a działo się wiele. Swego czasu poprzez Messengera zostałam zaproszona na ślub, ale stwierdziłam, że to jakiś żarcik, którego nie rozumiem - nie pierwszy i nie ostatni, czyli sprawę olałam. Ów uroczystość odbyła się i jednym z głównych aktorów był nie kto inny jak już mój były wizowy-partner, a żeby do niego mogło dojść to musiał niektóre sprawy sprostować i tym samym, nie informując mnie o tym, doniósł na mnie. O ich związku rozpisywać się nie będę, bo „wszystko co powiesz może być użyte przeciwko tobie”, czyli z czystej ostrożności temat przemilczę. Skonsultowałam się z prawnikami, których nie łatwo było znaleźć. Większość nawet nie chciała się ze mną spotkać słysząc zarys sprawy. Wycofałam wszystkie swoje papiery uzasadniając, że mój związek przestał istnieć. Spakowałam się do jednej walizki, wysłałam psa ze złamaną łapą i zamontowanymi śrubami i opuściłam kraj. Na decyzję miałam 28 dni i taką samą liczbę dni na wylot z Australii - z mojego drugiego domu.
Jakikolwiek związek z wizowym-partnerem przestał istnieć x czasu temu, ale nie sądziłam, że on na mnie doniesie. Wiedział czym będzie to skutkowało. Zamknęłam swoje dotychczasowe życie i będąc na silnych środkach uspokajających wsiadłam do samolotu. Prawie 30 godzin lotu do Warszawy, przejażdżka do Cargo, by odebrać psa, który przyleciał o jeden dzień za wcześnie. Odbiór trwał ok. 4 godzin, bo jak się okazało nie miałam kompletu polskich dokumentów, które to Polska strona miała mi je mejlem wysłać. Oczywiście ich niedopatrzenie było moją winą. A sam czworonóg? Ręce mi opadły - nikt mu nie dał jedzenia i szczekał w niebogłosy domagając się jakiejkolwiek uwagi. Słyszałam uwagi o jego skandalicznym zachowaniu. 2 godziny stania na dworcu, ponad 4 w pociągu i już prawie, prawie w domu. Na moje nieszczęście będąc w czymś co się przemieszcza nie mogę zasnąć. Po uściskaniu Mamy poszłam spać i obudziłam się dwa dni później.
A czemu ludzie milczą o wizach? Otóż... brat agentki nieruchomości u której wynajmowałam dom miał dokładnie taki sam problem jak ja - wrócił do Australii. Znajoma z pracy (Słowacja) z całą rodziną musiała opuścić kraj i z zewnątrz aplikować o wizę oraz oczekiwać decyzji. Pieniędzy im zabrakło i nie skończyła swojej opowieści, bo w między czasie pojawiły się łzy w oczach. Inna znajoma, była na wizie sponsorowanej i firma przestała istnieć z powodu machlojek finansowych. Kolejni, którzy opuścili kraj, by ponownie wrócić. Inni to dwa rodzeństwa, czworo ludzi z czego troje miało inne nazwiska więc kłamali w papierach, wzięli ślub i aplikowali o wizy partnerskie. Przez kilka lat bali się zapraszać ludzi do domu, odbierać telefonów, otwierać listów i żyli w ciągłym strachu. Jeszcze inny z kraju afrykańskiego po wylądowaniu w Australii podarł swój paszport i zgłosił się do imigracyjnych z informacją, że potrzebuje azylu, a powrót do jego ojczyzny grozi mu śmiercią - dostał pobyt. Ostatnie dwie historie są zasłyszane i nie znam ich danych osobowych, nawet nie wiem w jakim mieście mieszkają.