środa, 27 maja 2015

Czekam

No i chyba nastała nudna i monotonna rutyna dnia codziennego. Czekam z utęsknieniem na 2 maile i telefon, które zamkną wszystko to co robiłam przez bardzo długi okres czasu. Czekam... i to jest jedyne co mi pozostało do zrobienia. Zamknęłam i skończyłam robić wszystko to co mogłam, by się tu ustabilizować.

Wygrałam, jeśli mogę tak to określić.

Podsumowując.
Ile czasu potrzeba, by być wizowo bezpiecznym, ustabilizowanym finansowo z perspektywami na dalszy rozwój? Licząc od momentu postawienia nóg na kontynencie to około półtora roku. Tak, to dobry czas! Tak, mogę być z siebie dumna!

A jak radzą sobie inni, których poznałam w między czasie?
Jedni są na wizie sponsorowanej i mieszkają z dala od miast. Są gdzieś pomiędzy niczym i pustynią. Ważne, że czasem się odezwiemy do siebie. Strasznie się cieszę z każdej wiadomości czy telefonu. Zostają tu na stałe i są już wizowo bezpieczni. Kosztowało ich to dość dużo, ale nic za darmo nie jest.

Inni aplikują o kolejne wizy studenckie. Ich decyzja, ich czas i pieniądze. Tylko do szału mnie doprowadza jak ktoś po roku ciszy ni z tego ni z owego się odzywa, bo potrzebuje pomocy. Nawet nie zachowują minimum dobrych manier i nie słyszę pytania: "hej, a co u Ciebie?" Od razu jest: "Migracyjny wysłał maila!" bądź: "pomóź, bo to jest już za Tobą" A przepraszam bardzo, a co robiłeś przez x czasu?

I tu poraz kolejny przelała się szala goryczy i złości. Ja byłam w pracy i zbierałam pieniądze. Nie gardziłam żadnym zajęciem, by uzbierać magiczną kwotę. On był na imprezie bądź narzekał, że to zły kraj. Ja byłam u prawnika i starałam się stworzyć sensowny plan. On był na desce bądź wyjechał (rzecz jasna nie za swoje). Ja zapominałam o życiu prywatnym i poświęciłam się, by skończyć jak najszybciej kursy umożliwiające mi lepszą pracę. On wybrał najtańszy kurs, by kupić czas.
Ja mam to na co zapracowałam. On z zazdrości podważa moje bezpieczeństwo i szczęście i jest wielce zdziwiony, że nie znajduje dla niego czasu.





środa, 20 maja 2015

Przecież mam aparat

Wreszcie zrobiłam kilka zdjęć. Nie jest ich za dużo, ale za często wolnego też nie mam, a jak mam to i tak jestem zajęta. No, ale są. Pierwsze w miarę normalne zdjęcia na blogu. Pierwsze to leżakowanie na plaży w Kirra. Jest to jedna z najładniejszych mym zdaniem plaż na Gold Coast. I jedna z najbardziej znanych surferom. Co roku tutaj odbywają się mistorzstwa Australii bądź świata w zabawach deską. To co jest w oddali to nic innego jak wieżowce w Surfers Paradise. Sprawdziłam na google maps i są one oddalone około 25km. 


 To jest już prawie Surfers Paradise. Najbardziej nawiedzona przez turystów i studentów dzielnica. Nazwa pochodzi od popularnego mln lat temu hotelu o którym już prawie nikt nie pamięta. Nawet nie wiem czy jest on nadal czynny. Samo Surfers jest słynne z życia nocnego. Plotka głosi, że są tu najlepsze imprezy i kluby w Australii. Aż strach myśleć co się dzieje gdzieindziej. Dla mnie Surfers to takie nasze Krupówki. Ludzi masa, wszystko droższe i ma się wrażenie otaczającej tandety i braku... nawet nie smaku... przykład: knajpa z tanim piwem w której często śmierdzi wymiocinami z prawie równą ilością karaluchów co klientów. No, ale jest położona na głównej ulicy. Wystarczy przejść się 5 minut i będzie piwo po tej samej cenie w znacznie przyjemniejszej atmosferze. Tylko to już nie będzie main pavement. 


Uwielbiam takie opisy: Broadbeach nocą! No, bo to czarne tło nie sugeruje nocy więc trzeba wyjaśnić :) Zdjęcie zrobione z balkonu hotelu, który wynajęliśmy wraz z nowym loverboyem. Pomijam, że do domu mógł się przejść :P Zresztą to zrobił o poranku. Widok na Peppers. Jest to kolejny hotel. Przeokropnie drogi, ale z pięknymi pokojami. Jak kiedyś będe bogata to kupię sobie jeden taki unit :D Broadbeach jest drugą najbardziej rozrywkową dzielnicą. Z tym, że różnica w standardzie knajp jest olbrzymia. Tu nie za często zobaczy się pijanych gówniarzy i tłumów ludzi. Przyznam, że bardzo lubię to miejsce! 

środa, 6 maja 2015

Polaczkowie

Bardzo się cieszę za każdym razem kiedy ktoś mi wyśle maila bądź poszuka mnie na facebooku i zagada. Dziękuje bardzo!!! Przyznam szczerze, że dziwię się, że ktoś w ogóle chce czytać tego bloga. Ja osobiście nigdy nie szukałam takich źródeł jak i również nie pisałam ich. To jest pierwszy i za pewne ostatni blog. Tym bardziej jest mi miło!
Czasem dostaje wiadomości w stylu: "dzięki za to co piszesz, bo nie jest to marketingową papką". Może to zabrzmi brutalnie, ale nasza natura nieco zabrania napisania prawdy. Wolimy pochwalić się tym co widzimy, ilu to nowych znajomych mamy niż powiedzieć "bolą mnie ręce od pracy" "nie wiem co będzie jutro" "nie mam na czynsz". Tego nikt nie lubi. I nikt nie chce się przyznać, że nie jest różowo. A i też dla nas Australia jest egzotycznym rajem. Może nim być, ale wymaga to czasu i sporego wysiłku.
Śmieszą mnie filmiki na YT pokazujące: "to jest plaża! Widzicie ją? A to ocean!" bądź: "tak wygląda basen publiczny" "to idące dzieci do szkoły" Nie wiem czemu, ale zawsze mi to przypomina jedną historię sprzed wielu lat.
Daleka rodzina znajomej wyemigrowała do Kanady. Raz w roku wysyłają list z życzeniami świątecznymi. W jednym liście były dołączone zdjęcia z opisami. Zdjęcia przedstawiały przedmioty codziennego użytku bądź prawie codziennego: rower, komputer, samochód. I podpisy. Taaa... bo Polska to dziki kraj z równie dzikimi ludźmi i my nie wiemy jak wygląda rower. Podobnie sprawa ma się tutaj. Jak wygląda basen chyba każdy wie. A dzieci? Jak to dzieci!
Co innego zrobić zdjęcia i upamiętnić ładny widok czy przyjemną chwilę.
Tylko zazwyczaj takie zdjęcia nie są robione w tzw biegu.

Inna historia. Odwiedziłam znajomych w innym mieście. W AU są od około 3 lat. Będąc u nich liczyłam na wycieczki krajoznawcze. Nieco się przeliczyłam, ale zrozumiałam jedną bardzo ważną rzecz. Wielu ludzi żyje jak psy w budzie. Praca, po drodze do domu wycieczka do monopolowego po najtańsze piwo i upijanie się w kuchni, sen, praca, po drodze... I tym sposobem są 3 lata. W takiej sytuacji jak ktoś wreszcie wyjdzie do ludzi to i z zachwytu robi filmiki wszystkiego co widzi. Tak teraz pomyślałam. Gdybym miała takie życie to chyba bym się zastrzeliła. To przypomina egzystowanie, a nie życie. No, ale mieszka się w AU.

Reasumując, nie wierzcie w każde słowo i w każdy obrazek jaki znajdziecie w internecie.