niedziela, 29 września 2013

Free wi-fi? Yes? Beer please :)

To czego nie chciałam zapeszać to była praca w hotelu 5gwiazdkowym na obrzeżach miasta z której dzisiaj zrezygnowałam. No, ale wszystko od początku.

Na gównianą pracę to mam za dobre CV więc musiałam stworzyć sobie nową tożsamość. Nieco mam zbyt bujną wyobraźnię ponieważ przez drobne niedopatrzenie wyszło, że mam 1,5 roczne doświadczenie w pracy jako pokojówka. Miałam mieć w piątek szkolenie, które okazało się dniem próby i w momencie kiedy liderzy widzieli mój obłęd w oczach i brak wprawy wprost zapytali:

"Ewelina, co się dzieje? Przecież Ty pracowałaś w ten sposób w Europie..."
"Tak, pracowałam, ale w nie tak dużym hotelu jak ten i w Polsce jest wszystko inne. Codziennie czegoś nowego się tutaj uczę"

Myślałam, że parsknę mówiąc to.

No, ale to ja zrezygnowałam, bo za ciężka to jest praca i też zbyt daleko.

Hmm... zauważyłam, że ostatnio lekki fatalizm się włączył. W sumie to nic dziwnego. Wiele rzeczy jest tu innych. Niektórych nie rozumiem, innych się uczę. Muszę jeszcze jednego kolosa ogarnąć i stwierdzę ze spokojem: "Tak, jest dobrze. Zostaje" Tylko zanim to się zadzieje to też muszą być jakieś pozytywy.

Kolejny raz się przeprowadziłam i wreszcie mam fajną ekipę współlokatorów. Mieszkam z 3 Kolumbijczykami i póki co z jednym Japończykiem, ale ten się pod koniec tygodnia wyprowadza. Wielka szkoda, bo bardzo go polubiłam. Jedzie do Cairns pracować przez miesiąc na farmie. Usłyszałam ile tam zarobi i zrobiłam olbrzyyymie oczy i życzyłam jak najlepiej :)

Wszystko by było piękne tylko w domu nie mam internetu.
Niestety internet w Australii jest dobrem luksusowym. Tak, nie ma tutaj internetu w wielu miejscach. Tak, nie istnieje coś takiego jak stałe łącze. Tylko, że nic mi nie jest straszne. Kreatywność level 10 i siedzę przy piwku w jakieś knajpie. Co prawda mój komp to 17 cali, ale mam kontakt ze światem :) :)

Chciałam podziękować wszystkim, którzy od czasu do czasu spojrzą na to co tutaj piszę. Bardzo mi miło! Dziękuje!



środa, 25 września 2013

Born in Addams family

Raz od pośrednika usłyszałam, że jeśli po 6 miesiącach pobytu w Australii zdecydowałabym się na powrót do kraju, to w Polsce już nic nie będzie w stanie mnie zaskoczyć.

Po spędzonych 3 tygodniach jestem w stanie się z tym zgodzić. 

Piękny dom nie wypalił, ale to długa historia i niekoniecznie do opublikowania na forum. W jednym momencie stałam się bezdomna. Zrezygnowałam z obecnych włości na cud, miód i orzeszki, które niestety nie były jednak w moim zasięgu. Co by tu zrobić? W jeden dzień nie znajdę nowego pokoju. Nie przy ich półtora godzinnych kawkach. Plaża? Noce są nadal chłodne :( Zdruzgotana siedziałam w sali multimedialnej i wysyłałam 'resume'. Zaczepiła mnie Kolumbijka, którą znałam i standardowo: 
+ "Hello Ewelina, How are you?" 
- "I have big unlucky here. Maybe, I born in Addams family". 

Od słowa do słowa i w jednej chwili znalazł się dla mnie cichy kącik :)  
Z balkonu będę miała widok na ocean i plażę po której zamierzam boso biegać. Mieszkanie mieści się w Surfer Paradise i kosztuje 100$ tygodniowo, kaucja 200$. Tańszego jeszcze nie widziałam. Tylko będę pokój dzieliła z chyba Brazylijczykiem imieniem Sebastian. Ciekawe co z tego wyjdzie :P 
Ważne, że będę mieszkała z komunikatywnymi studentami więc wreszcie zacznę normalnie funkcjonować. 

Zawsze wydawało mi się, że jestem elastyczna i nie boję się nowych sytuacji. Zawsze wydawało mi się, że jestem zaradna i zawsze sobie poradzę. Zawsze wydawało mi się, że jestem dobrym człowiekiem. 

Tutaj przekonałam się, że:
- tylko spokój może mnie uratować, bo panika już sięgnęła najwyższego levelu,
- moja elastyczność została wystawiona na potężną próbę i chyba podołała,
- jeśli komuś, jakoś pomogłam to ta pomoc wraca. Nadal żyję w przekonaniu, że karma zawsze wróci i nie należy myśleć jedynie o czubku swojego nosa. 

Podobno początki są najtrudniejsze, bo życie zaczyna się od nowa. Do domu daleko, inny kraj, inna kultura, wszystkiego uczę się od nowa. Począwszy od przechodzenia przez jezdnię, a skończywszy na witaniu się. Do tej pory ogarnęłam prawie wszystkie najistotniejsze kwestie (jeden taki gigant wyjaśni się w piątek i też dlatego nie chcę więcej na ten temat napisać, by nie zapeszyć) i miałam dopiero jeden na maxa stresujący dzień.

Tu nie jest źle.  

niedziela, 22 września 2013

Historia Starszego Pana

Wracam do domu i starszy Pan zza płotu: "Hello. Come here". Nie wiele myśląc podeszłam. Pan przyglądnął mi się i powiedział "Jesteś z Polski?". Zdębiałam, bo powiedział to twardo, bez angielskiego akcentu. "Tak, jestem. Słyszę, że Pan też" - a może to turysta? pomyślałam. I tak się bardzo ucieszyłam, bo w ogóle nie słyszę tu ojczystego. Pan po chwili namysłu:

"Przez 63 lata nie powiedziałem nawet słowa po polsku. Nie musiałem. Dopiero teraz coś mówię"

Zaniemówiłam.

Zapytałam się: "przepraszam, przez ile lat?". Widziałam, że Pan bardzo uważnie słucha tego co mówię i chyba nie rozumie. "I'm sorry. How long you live here?"

"63 lata mieszkam w Australii. W '97 wraz z żoną zrobiliśmy wycieczkę po Europie i odwiedziłem kraj. Wcześniej byłem w latach '70"

Nie wierze. Przez 63 lata ten przemiły starszy Pan nie używał języka i potrafi się nim posługiwać. Przez 63 lata nic nie mówił po polsku. 63 lata! Nie zapomniał.

Ponownie zaniemówiłam. Przeprosiłam i słuchałam jego historii.

Pan urodził się w Rawiczu. Miał niecałe 15 lat jak zaczęła się II wojna światowa. Został zesłany na przymusowe prace do Niemiec. Na szczęście dla niego jest lingwistą i szybko nauczył się języka. Dodatkowo mieszkał wraz z nauczycielką angielskiego, która codziennie go uczyła. Dzięki temu w wieku kilkunastu lat biegle posługiwał się 2 językami, co zaowocowało w przyszłości. W momencie kiedy mógł już wrócić do kraju stwierdził, że nie ma do czego i poszuka szczęścia gdzie indziej. Szwędał się po kilku krajach, gdzie pracował głównie jako tłumacz. Jednak los sprawił, że trafił do Australii. Puścił tutaj korzenie. Sprowadził najbliższych, którzy teraz mieszkają w Melbourne i Sydney. W młodości poznał swoją żonę. W latach 70 - 90 jeździli po całym świecie, w tym po Europie. Pan ostro skomentował, że zwiedził wiele miejsc dla niego mocno sentymentalnych, ale nie odwiedzi nigdy Rosji przez wzgląd na wojnę. O szczegóły nie pytałam. Powiedziałam jedynie, że w Polsce też nie lubimy tego tematu. Z lekkim uśmiechem skwitował: "Dla Ciebie to historia, ale ja tam byłem i widziałem wszystko". Nastała cisza. Nie przerywałam jej pytaniami. Pan dokończył swoją opowieść. Dowiedziałam się, że ma brata imieniem Kazimierz, dzieci, wnuki i jest szczęśliwym, pogodnym staruszkiem.

Przez 63 lata ten Starszy Pan nie mówił w ojczystym języku do momentu kiedy nie usłyszał, że ma Polkę za płotem.

Na pytanie, czy przez ten czas nie myślał o powrocie. Szybko odpowiedział: "Nie, większość moich przyjaciół i rodziny już nie żyje. Starość. Mam tutaj swoich najbliższych: żonę, dzieci i wnuki. Nie mam po co wracać. Tu jest moje miejsce. A kraju i tak bym nie poznał."

Szkoda, że są moimi jedynie chwilowymi sąsiadami. Niestety bardzo krótkimi, bo Pana więcej nie zobaczę. Dzisiaj on wyjeżdża, a jak wróci to mnie już nie będzie w tej okolicy.

Zderzenie dwóch światów

Dosłownie, inaczej nie jestem w stanie tego nazwać. Koszt wynajmu praktycznie taki sam. W wysokości kaucji jest spora różnica. Tylko to są zupełnie inne bajki.

Tu gdzie jestem:
- patrząc na to, że 2 piętrowym domem zajmuje się jeden facet to jest bardzo czysto. Dzisiaj dowiedziałam się, że domy w tej okolicy były wybudowane 40lat temu i chyba od tego czasu był jeden remont polegający na pomalowaniu ścian na liliowo. Jest skromnie, ale schludnie.
- zanim tutaj zamieszkałam to właściciel poinformował mnie, że góra należy do studentów, a na dole on mieszka. Żadnych studentów poza mną nie ma i raczej nie prędko będą, bo jak wczoraj się okazało właściciel nie odpisuje na wiadomości dotyczące wynajmu.
-  no i sama postać właściciela. Facet jest dziwny. Ciężko to wyjaśnić, bo z opisu będzie wynikało, że schodzi mi z drogi, ale nie do końca tak jest. Jak na mój skromny gust ma on problemy z kontaktami z ludźmi. Powie coś do mnie i natychmiast ucieka albo czeka w swoim pokoju aż wejdę na dobre do swojego i dopiero wtedy wychodzi. Początkowo myślałam, że może się mnie boi, bo np. będę mówiła jedynie po polsku i nie będzie mnie rozumiał. Tylko skoro bałby się mnie to nie przenosiłby się na górę, pokój obok mojego. Nie wnikam w jego świat.
- nie mam żadnej umowy, ale za to dostałam numer do jego mamy (???)

A tam gdzie będę:
- nowe budownictwo, dom parterowy, na me oko ponad 120m2, 4 sypialnie (2 z łóżkami królewskimi i 2 dla singli), chyba 3 łazienki, olbrzymi salon i niewiele mniejsza kuchnia z jadalnią. Pełne wyposażenie w meble, bajery kuchenne i sprzęt AGD. W bardzo bliskiej okolicy park i stadion. Do centrum 10 min busem. Cud, miód i orzeszki. Hmm... mogę zająć się pisaniem ogłoszeń dotyczących najmu hehe
- póki co to mieszkają tam: młody Australijczyk (dobrze, dobrze potrzebuje zielonej karty, może w gratisie dostanę też obywatelstwo i zmianę nazwiska ha ha) i wcześniej wspomniane polskie małżeństwo. Zostanie jeszcze jeden singiel do wynajmu
- Australijczyk (jedynie tam wynajmuje) jest przeciwieństwem mojego właściciela. Spędziłam z gościem zaledwie kilka minut, a już zaczął pomagać i wyjaśniać, bo przecież w Australii wszystko musi być inne.
- mam umowę, ale nie mam telefonu do niczyjej mamy.

Łatwa decyzja. W środę się przenoszę. We wtorek ogarniam formalności. Mam nadzieję, że będzie to już ostatnia przeprowadzka i wreszcie przestanę mieć pecha. Przyznam szczerze, że ostatnimi dniami to już włączyła się zrzędliwość :P

Młode małżeństwo znalazło w internecie opis przystosowania się do stałej emigracji i póki co to książkowo wszystko realizujemy. Całość jest dużą listerą W, i:
\ - najpierw jest euforia, inny kraj, inni ludzie, piękne plaże, ocean. BIG WOW. Nooo... w moim przypadku to było po prostu 'wow', ale chyba sama sobie lekką krzywdę zrobiłam czytając co popadnie na temat Australii i tym samym wyobraźnia podniosła zbyt wysoko poprzeczkę. Taki stan jest stosunkowo krótki. Następuje spadek zachwytu.
/ -  i się spadło i się jest na dnie. Euforia i zachwyt wszystkim minęły. Trzeba zdjąć różowe okulary i pomyśleć co by tu zrobić, by było dobrze. Trzeba poszukać pracy. Już nie patrzy się na wszystko w superlatywach. Już się widzi, że centrum jest w remoncie, że ludzie są często mili, bo widzą w tym interes i czasem zrobią w bambuko. Już nie jest tak pięknie. Włącza się zrzędliwość. Trzeba się jakoś ustabilizować.
No, ale jak stanie się na nogi to ponownie wraca się do WOW i jest plaża, wreszcie są imprezy, surfing, diving - żyje się pełną parą.
\ - tylko czasem tęskno za domem, za rodziną, znajomymi, za krajem. I to jest podobno najtrudniejsze. Dociera, że do domu prędko nie przylecimy, bo wolnego w pracy się nie dostanie, bo bilety drogie, bo to za daleko. Podobno ten stan pojawia się po 6 miesiącach pobytu. Jeśli ten etap się przejdzie to już znaczy, że się puściło korzenie i ponownie następuje:
/ - wzrost pozytywów. I wraca się do normalnego życia.

I tym samym powstało: \/\/
Teraz zdjęliśmy różowe okulary. Pora stanąć na nogi :)

piątek, 20 września 2013

Ciągłe zmiany i życie na walizkach...

Mieszkanie ze skacowanym surferem nie było strzałem w dziesiątkę i muszę stąd uciekać. Jestem tutaj dopiero 3 dzień i robi się coraz dziwniej więc nie myśląc zbyt wiele w tej kwestii bardzo staram się zmienić lokum. Już nie patrzę na ostatnią zasadę - zmienię mieszkanie jak znajdę pracę. Nie, to już nieaktualne.

Może jestem przewrażliwiona. Nie wykluczone. Tylko w moim przekonaniu coś z tym panem jest nie tak. I ja średnio chce tutaj przebywać, a siedzenie jedynie w pokoju jest chore.  

Wyobraziłam sobie, że w momencie kiedy skończy mi się pobyt u australijskiej rodziny to zamieszkam gdzieś już na dobre, na cały okres trwania mojej wizy. No, niestety tak nie jest. Zanim zdecydowałam się na surfera to oglądałam 6 mieszkań, czyli też nie tak mało. 
W perełkach mieszkali Australijczycy, którzy nie za bardzo chcą mieszkać z osobą nie mówiącą jeszcze biegle po angielsku. W pełni ich rozumiem. Tylko, że ze swojej perspektywy to szybciej nauczę się języka jeśli będę go ciągle słyszała więc zależało mi na tym, by wynająć u nich pokój. 
Mieszkania w których przebywali jedynie międzynarodowi studenci były mocno zaniedbane i w tej samej cenie co perełki. 
Wszystkie pokoje były tanie. Kaucja nie wyższa niż 300$ 

Polecano mi też szukanie mieszkania w Surfer Paradise. Dla mnie mieszkania tam wyglądają jakby kiedyś tam były hotele i coś komuś jakoś nie wyszło i teraz to są zwykłe mieszkania. Tylko wiecie jakie jest rozmieszczenie mebli (w tym łóżek) w hotelach? No, właśnie. Słabo jeśli chce się już zapuścić korzenie. Super jeśli się przyjeżdża na wakacje bądź na stosunkowo krótki czas. Surfer Paradise jest też najbardziej aktywną w nocy dzielnicą. Super - Imprezy. Tylko, ja nie potrafię już 3 dni w tygodniu szaleć. hehe :) mi wystarczy raz na jakiś czas pójść i się pobawić hehe Chyba się starzeję. Cenowo - zbliżone kwoty. 

Dzisiaj podjęłam decyzje, że jutro idę oglądać apartament w przyjemnym australijskim standardzie, czyli sporym salonem z TV, dużą sypialną i pełnym umeblowaniem. Koszt tygodniowy jest taki sam, ale kaucja będzie wynosiła 600$. 
Będę miała w pobliżu park bym mogła sobie pobiegać. Będzie na lekkich przedmieściach więc nie będę słyszała tak jak teraz ratownika krzyczącego przez megafon (choć wcale do oceanu tak blisko nie jest, jedynie głos się niesie). Będzie to zadbany dom. I co dla mnie jest ważne będzie umowa najmu - wszystkim zajmuje się agent. 
Nie mogę się jutra doczekać. 

Hmm... agent. Bardzo dobrze, bo mam umowę, czyli pisemne potwierdzenie i nikt mnie w ch... nie zrobi. Tylko to co zauważyliśmy (ja i polskie młode małżeństwo) to Australijczycy bardzo się zabezpieczają.

Przykłady:

#1 zmiana numeru telefonu - ja korzystam z karty więc jak się kasa na koncie skończy to doładuje i będę mogła nadal z tego numeru korzystać. Zero zobowiązań. 
Młode małżeństwo miało bardzo przyjemną opcję - elastyczny abonament. Elastyczny, bo nie ma problemów z zerwaniem umowy i można tego dokonać w każdym dowolnym momencie - tak zaręczał sprzedawca. Tylko po dłuższym zastanowieniu w początkowych miesiącach pobytu za żadne skarby świata nie wykorzystałoby się nawet połowy tego na co opiewał abonament. Trzeba było zerwać umowy. Trwało to 2 godziny i był wykonany telefon do ambasady z pytaniem czy na pewno mają wizę studencką, czyli czy pobyt jest legalny.

#2 wspomniany agent - będę musiała dostarczyć saldo mojego konta, by udowodnić, że mam za co żyć. Dla nich to bardzo rozsądne rozwiązanie. Dla mnie - co kogo to obchodzi ile mam na koncie? Może ja mam comiesięczne wpływy od polskiej rodziny? Tego przecież nie będzie widać na jednorazowym wydruku salda. Niestety skończyło się telefonem do Polski i bardzo ładną prośbą. Nie lubię takich sytuacji. Wiem, że sobie poradzę, ale dla agenta dobrze by było gdybym miała nieco więcej na koncie. 

wtorek, 17 września 2013

Umowa najmu? Co to jest?

Los sprawił, że wylądowałam u skacowanego serfera. Nie powiem żebym była z tego powodu zachwycona. Nigdy nie mieszkałam w centrum miasta. A też i właściciel jest dziwny :/


Plusy:
- wszędzie blisko. To "wszędzie" to w sumie do szkoły, bo narazie pracy nie mam. Blisko do knajpek i sklepów (potencjalne miejsca mojej pracy).

Minusy:
- nie ma parku,
- nie ma cichego kącika. Wiecie o co chodzi, nie ma przestrzeni. W zamian za to wyjdę z ulicy i mam drogę szybkiego ruchu.
- nie mam gdzie pobiegać

Na lepsze póki co mnie nie stać. To kosztowało jedynie 140$ tygodniowo i kaucja wynosi równowartość tygodniowego czynszu więc nie jest to drogo.

Wyszła w praktyce kolejna rzecz nieco inna.
Wynajmuje pokój i tutaj nie ma czegoś takiego jak umowa najmu. Co z tego, że to tylko pokój, ale przecież to jest kwestia bezpieczeństwa właściciela i moja. Tutaj tak nie jest. Wynajmuje się pokój, płaci kaucje bez żadnego pisemnego potwierdzenia. Dla mnie to podejrzane. Jak zapytałam się smsowo mojej homestayowej właścicielki czy to normalne to zdziwiła się, że może być inaczej.

Postanowiłam sobie, że w momencie kiedy będę miała już pracę i dostanę pierwszą wypłatę uciekam na me ukochane przedmieścia.

poniedziałek, 16 września 2013

Komunikacja

Skoro była mowa o samochodach to musi powstać post o komunikacji.

Ruch jest odwrotny niż w większości krajów świata :P skutkuje to tym, że non stop wpadam pod jadące auta, bo jak się patrze z przyzwyczajenia na jezdnie i nie widzę żadnego jadącego samochodu to śmiało przechodzę. Tylko ja nigdy go nie zobaczę, bo ruch jest w przeciwną stronę więc czasami słyszę trąbienie :/

Piesi
Nie są mile widziani. Raz ktoś na mnie natrąbił, bo zbyt wolno przechodziłam przez pasy. Allo! To moje 5 sek na jezdni. Mam prawo na niej istnieć! Nie... jednak nie.
Chodników czasami nie ma. Czasami trzeba się domyślać gdzie jest przejście dla pieszych, bo jest niewidoczne. Na światłach długo się czeka więc każdy je lekceważy (nawet w obecności policji).

Rowerzyści
Są szaleni, ale muszą mieć kaski więc krzywda im się nie stanie. Nowy rower kosztuje 300$, używany można znaleźć za 60 - 80$. Ścieszki rowerowe są praktycznie wszędzie, ale głównie na ulicy.

Samochody
Te królują.
Codziennie przejeżdżam koło salonów i autokomisów (taa? tam gdzie można używane kupić, to autokomis?) i średnia cen to 5000 - 7000$ Szczegółów co do marki i modelu nie podam, bo narazie to i tak nie jest w moim zasięgu.

Dzisiaj usłyszałam, że skuter można kupić już za 300 - 400$ więc spoko! Pierwsza wypłata i mam czym jeździć :)

Autobusy
Jestem ich olbrzymim fanem.
Jeżdżą 2 na godz. ale nie ma potrzeby, by częściej jeździły, bo są puste. Większość osób jeździ samochodami.
W autobusie należy mieć kartę, którą doładowuje się u kierowcy. Przy każdorazowym wejściu i wyjściu należy przybliżyć ją do czytnika i płaci się w ten sposób za przejechaną trasę. Jest to super rozwiązanie, bo nie płaci się za wejście do autobusu tak jak jest to u nas. Nie ważne jak długa jest trasa - bilet kosztuje tyle samo. U nas australijska metoda niestety nie sprawdziłaby się, bo za dużo osób korzysta z komunikacji publicznej i zbyt długo autobusy stałyby na przystankach.

Kierowcy autobusów. Ach Kierowcy! Powinni dostawać jakieś nagrody za bycie miłym i pomocnym. Wczoraj np. stałam na przystanku i sprawdzałam o której mam swój autobus. Kierowca z innego zapytał się mnie gdzie jadę i stwierdził, że mogę z nim jechać. Z racji tego, że Gold Coast jest dużym miastem to błądzę jak diabli. Kierowca sam się zatrzymał na przystanku i poinformował, że powinnam wysiąść i dalej dopytywał gdzie idę. Wziął swoją skrzynkę z pieniędzmi. Zostawił autobus i przeszedł ze mną na drugą stronę ulicy tłumacząc jak powinnam dalej jechać.
Coś pięknego!
Innym razem totalnie zabłądziłam, bo swoich rejonów niestety nie rozpoznaje nocą. Podeszłam do Kierowcy. Grzecznie i standardowo: "I'm sorry. I'm lost. Please help me..." - ten tekst mam już opanowany do perfekcji hehe :) Pan niestety nie wiedział jak mi pomóc i wtedy pojawiła się pasażerka. W GPSie poszukała mojego adresu i razem z Kierowcą ogarnęli temat. Ostatecznie kiedy zaczynałam swoje włości rozpoznawać to Kierowca zatrzymał się na środku skrzyżowania i mnie wypuścił.
Coś niesamowitego!
Czemu wszędzie nie ma takich Kierowców autobusów!?

Szukanie mieszkania


Miałam wykupionego homestaya, czyli mieszkałam z rodziną Australijską. I tak jak w przypadku normalnego wynajmowania u kogoś pokoju, na różnych ludzi można natrafić.
Mój czas tutaj już się kończy więc szukałam innego cichego kącika.
Zupełnie inaczej się szuka tutaj mieszkania niż w Polsce. U nas cała akcja zajmuje 2 dni i jest po krzyku. Przychodzi się do czyjegoś domu. Ogląda pokój, łazienkę i kuchnię. Pyta się o najpotrzebniejsze sprawy i koniec. Wszystko trwa 15 - 20 minut.
Tutaj jest inaczej.
Idzie się na półtora godzinną kawę i opowiada o swoich planach na przyszłość. Pytania jakie miałam zadawane były najróżniejsze pt. "Zatańczysz ze mną? W Polsce mieszkasz z rodziną? Masz rodzeństwo? Podróżujesz? Oj tylko po Europie?" i wieeele innych.
Każda osoba z którą rozmawiałam na temat pokoju to odrębna historia, bo był to:
- 40letni skacowany serfer
- nieco zadufany w sobie hipis
- 50letnia przemiła pani z pacyfką na szyi
- gospodyni domowa
- szalony fotografo-serfer
Pełny misz-masz osobowości.

A to co jest niesamowicie miłe tutaj jak się szuka domu to:
#1 jeśli będę miała problemy z trafieniem to po mnie ktoś przyjedzie samochodem. Z czego raz jasno mi powiedziano, że jak będę na przystanku autobusowym to koniecznie mam dzwonić i po mnie właściciel przyjedzie, bo przecież nie jestem stąd i mogę mieć problemy ze znalezieniem adresu.
#2 w połowie przypadków spotkałam się z pytaniem: "ale czy na pewno nigdzie nie odwieźć? To nie jest problem. A Ty tu od nie dawna jesteś. wiesz jak trafić z powrotem? Może odwieźć? A może jednak? Daleko mieszkasz... jesteś pewna? Może chociaż do autobusu?"
#3 miałam propozycje lunchu - miło, że dokarmiają
#4 jedna Pani widziała, że mam w kubku kawę to dała mi gifta w postaci małego opakowania lavazzy bym sobie w domu zaparzyła :)

Tylko ciekawa jestem u kogo wyląduje :)

Ogólnie to wszyscy polecają mieszkania w centrum, bo wszędzie jest blisko. Pokojów szukałam w cenie do 200$ tygodniowo. Na razie na więcej nie mogę sobie pozwolić. Piękne mieszkania w centrum są w tej cenie, ale mają niesamowicie wysoką kaucję ok. 1000$. Pokoje z normalną kaucją typu 300 - 500$ w centrum są najnormalniej w świecie brzydkie. W tej samej cenie na lekkich momentami przedmieściach są przepiękne perełki, ale trzeba do nich dojeżdżać. Tutaj pada pytanie: czy lepiej mieszkać byle gdzie, uzbierać kasę na tą kaucję i mieszkać w fajnych warunkach, a może przemęczyć się autobusami przez jakieś 2 mce i uzbierać na samochód?

Jutro się okaże jak los zadecyduje :)

Szkoła - jak wygląda kurs językowy dla obcokrajowców


Wykupiłam 6 miesięczny kurs językowy. I liczę, że wreszcie nauczę się przyzwoicie angielskiego :)
Kurs to General English i nie jest intensywny, czyli tygodniowo na zajęciach powinnam być 20 godz.

Sprawy organizacyjne
W Polsce jest nieco inny podział poziomów.
Tutaj obowiązują: A1, A1+, A2, A2+, B1, B1+, B2, B2+, C1 i C2
Zajęcia są pogrupowane na kategorie tematyczne np. gramatyka, słownictwo. Prócz poziomów zupełnie podstawowych, gdzie są problemy ze wszystkim to samemu się zapisuje na poszczególne kategorie i tym samym ciągle się zmienia grupy. Każda kategoria może być na innym poziomie zaawansowania i tak ja mam.
Żeby nie było tak uroczo i pięknie to co tydzień są testy sprawdzające opanowanie materiału i jest jeden większy w miesiącu po którym można przejść na inny poziom. Zdarza się, że ktoś nie robi postępów i nie powinien iść do grupy bardziej zaawansowanej, bo sobie nie poradzi więc nauczyciel proponuje dodatkowe zajęcia bądź sugeruje inne rozwiązania. Ogólnie cały czas uczeń jest pod kontrolą.

Jak są prowadzone zajęcia.
Do szkoły chodziłam przez zaledwie tydzień więc wiele nie jestem w stanie opowiedzieć. Na pewno to, że zmuszają do aktywności i do poznawania grupy. Co jest bardzo dobre. Nie są to wyszukane zabawy. Są banalnie proste, ale przecież geniusz tkwi w prostocie.
Do szkoły chodzą głównie Azjaci i hiszpańsko języczni ludzie. Na przerwach wolno nam mówić w ojczystych. Dla mnie to słaba rozwiązanie, bo nie słyszę swojego ojczystego. W klasach mamy nakaz mówienia jedynie po angielsku. Ludzie ogólnie są bardzo otwarci i chętni do kontaktu.

W każdy dzień tygodnia są standardowe zajęcia, czyli siedzimy w salach i się uczymy. Piątki są wyjątkowe. Wtedy mamy tygodniowe testy, a po nich kluby tematyczne i np. możemy pójść na jogę do parku bądź poprosić kogoś o sprawdzenie naszego 'resume' i wiele innych. Ten dzień jest głównie poświęcony przyjemnościom.

Tylko cały czas trzeba pamiętać o wizie studenckiej i jej wymaganiach.
Trzeba kontrolować swoje obecności. Żebyśmy nie dostali biletu zwrotnego to frekwencja nie może być gorsza niż 80%.

Pierwsze wrażenia i zmiana czasu...

Pierwszy dzień

Przetrwałam podróż: 6 godzin busem do Warszawy, 24 samolotem z przesiadką w Dubaju i postojem w Singapurze oraz godzinna przejażdżka samochodem z Brisbane do Gold Coast. Stanowczo dla mnie za dużo. Nigdy tak długo nie byłam w podróży i jednym słowem wymiękłam.

To co jest inne niż w pozostałych krajach:

odprawa - mają bezwzględny zakaz wwożenia jedzenia.
W samolocie dostaje się krótką ankietę w której zakreśla się np. "Czy w Twoim bagażu są produkty skórzane, wełniane? Czy w Twoim bagażu są sterydy, leki...? Czy przywozisz części zwierząt? - to jest moje ulubione, i kilka innych.
Wyszłam z samolotu i co kilka metrów kosz na śmieci z dużym obrazkiem z tekstem: "Teraz wyrzuć jedzenie, którego nie zadeklarowałeś". Wyrzuciłam mojego lizaka, którego chciałam pociumciać w nagrodę za bycie twardzielką.
Ustawiłam się w kolejce, by zeskanowano mi paszport i po raz kolejny zapytano czy oby na pewno nie mam ze sobą jedzenia. Czy jestem tego pewna? TAK! Nie mam jedzenia. Szłam dalej. Kolejny pracownik. Szłam dalej. Cały bagaż jest prześwietlany. Wyszłam. Był! Pan w białej koszuli z nieprawidłowo napisanym moim nazwiskiem. Pierwszy raz w życiu ucieszyłam się, że nie mam na nazwisko Brzęczyszczykiewicz :)
Wsiadłam do samochodu, a raczej chciałam wsiąść. Otworzyłam drzwi. Pan się śmiał. Spojrzałam na niego, na drzwi. WTF?! Czemu tu jest kierownica. Pan dalej się śmiał. Aaaaa! Na odwrót. Taaaa... udało się i wsiadłam. Chwilę później zasnęłam. Obudziłam się pod domem. Pan stwierdził, że do momentu kiedy nie wejdę do środka nie odjedzie więc żebym się nie martwiła o jakąś pomyłkę etc. Miło.

Miałam wszystkie skutki uboczne zmiany czasu o których słyszałam.
#1 zawroty głowy - przez kilka dni się utrzymywały
#2 lekkie zaniki pamięci - wszystko kojarzyłam co się do mnie mówiło, ale 5 minut później nie miałam pojęcia o czym do mnie mówiono
#3 kłopoty ze snem - na szczęście jedynie przez 3 dni
#4 i coś miażdżyło głowę od wewnątrz - nieprzyjemne jak diabli...

Hmm... a jakie pierwsze wrażenie. Hmm... przepraszam za sformułowanie, ale dupy mi nie urwało.
Jestem prostą konstrukcją człowieka i może czegoś nadzwyczajnego nie zauważyłam, ale patrząc na to co słyszałam, czytałam to powinnam być zachłyśnięta wszystkim. Nie byłam, ale może później nadejdzie BIG WOW :)