sobota, 20 września 2014

Ja i mój skuter

Niebawem będę mogła zacząć pisać kolejnego bloga: "ja i mój skuter"

Swoją Czarną Panterę mam od 10 dni i przygód co nie miara.
Z racji tego, że nigdy nie jeździłam żadnym jednośladem z napędem silnikowym z przerażeniem w oczach starałam się ogarnąć o co chodzi tej diabelnej maszynie osiągającej max 60 km/h (z górki raz udało się i zobaczyłam magiczne 70 km/h)

To co się wydarzyło:
- zatrzymałam się na piaszczystym, dzikim parkingu i... i przewróciłam się. Po prostu. Zatrzymałam się i bach. Ooops. Ja leżę. A raczej się opieram o samochód. Ojoj. Staram się podnieść skuter. Ooops. Kolejna rysa. Ojjj czemu ona jest tak długa? Ojoj! Zostawiłam swoje dane kontaktowe i pojechałam w swoją stronę. Nie minęła godzina zadzwonił właściciel :/ liczyłam na łut szczęścia. Nie tym razem.
Wysłał mi rachunek na ponad 1000$. A ja grzecznie Pana poinformował, że chyba nie mam ubezpieczenia. Ja niczego jeszcze nie załatwiłam, bo nie miałam kiedy, a poprzedni właściciel o niczym nie wspominał więc może dojdziemy do jakiegoś porozumienia. Swoją drogą mogłam uciec i  by został z niczym. Uzgodniliśmy, że zapłacę 400$ i sprawa zostanie zamknięta. Miał mi wysłać dane do przelewu. Czekam od kilku dni. Cisza.

- parkuje przed garażem. Garaż został zamieniony na studio fotograficzne więc samochody stoją tuż przy ulicy bądź na podjeździe. Mieszkam w nudnej i nic nie oferującej dzielnicy. Tu nie ma nic. Jest jezioro i Aldi. Nuda jak diabli. Kocham to miejsce. Jest co prawda daleko od centrum, ale jest bezpiecznie, cicho i spokojnie. Nie było mnie całą noc w domu. Wróciłam rano. Otworzyłam drzwi. I tak dziwnie mi się zrobiło. Jakoś za dużo wolnej przestrzeni było wokół mnie. O co chodzi? Nie ma Czarnej Pantery. Obudziłam współlokatorów. Może go przestawili, bo mógł w czymś przeszkadzać. Nie. No to jadę na policję, bo ktoś mi ukradł skuter. Andrew wstąpił do sąsiada. Może ten coś słyszał. Sąsiad jest policjantem. Poinfo, że widział jakiś motorbike w pobliskim parku. Tak! To był mój jednoślad! Idioci nie potrafili go uruchomić więc ładnie go zaparkowali 20 metrów od mojego domu. Co prawda zniszczyli kilka rzeczy, bo chcieli go otworzyć (tak, to jest najlepsze słowo) i od wewnątrz go uruchomić. Nie udało im się więc go zaparkowali. Ładniej niż ja to robię. Policjant poinformował, że powinniśmy całą sprawę zgłosić i czekać na kogoś do ściągnięcia odcisków palców. Czekałam 6 godzin. Nikt nie przyjechał. Po 6 godzinach porozmawiałam z sąsiadem. Zadzwonił w moim imieniu i pytał co się dzieje. 10 minut później policja była na miejscu. A mój skuter został na noc w garażu sąsiada. Miałam go odebrać rano. No, ale nie chciałam nikogo budzić. To, że ja wstaję o nieludzkich godzinach to nie znaczy, że wszyscy mają tak samo przesrane jak ja. Chciałam wstąpić o 11:00 (matko i córko, jest niedziela. Dam człowiekowi poleżeć w łóżku). 10:20 sąsiad puka do drzwi. Naprawił mi skuter i chciał się zapytać kiedy będę mogła go wziąć. Coś niesamowitego. Zaniemówiłam. Jedyne co mówiłam to: "thank you so much! Thank you!"

- dostałam list z banku. Nie mojego banku. O co może chodzić? Zostałam grzecznie poinstruowana, że wraz ze zmianą właściciela jednoślada na ubezpieczeniu będzie widniała inna osoba. Wow! Chce się upewnić w poniedziałek czy wszystko dobrze zrozumiałam. To ubezpieczenie nie jest obowiązkowe! Wow! Nie stracę 400$ Wow!

To takie ostatnie 3 dni z mojego życia :P

czwartek, 18 września 2014

Bez tytułu

Skuter mam od 9 dni. Przejechałam około 500 km. I nadal boję się zawracać. Koszt takiej przejażdżki to ok. 15$ Coś pięknego!

Tylko żegnajcie piwka po pracy i pisanie bloga będąc lekko podchmieloną ha ha :) Na to nie mogę sobie już pozwolić. A szkoda, bo szczerze mi tego brakuje.

Wspomniałam, że praca nie okazała się strzałem w dziesiątkę. Nie jestem w niej szczęśliwa. Nie dlatego, że jestem nowa i nie mam doświadczenia ani wyrobionej rutyny. Tylko, że gdybym była staruszkiem to nie chciałabym być w tym miejscu. A to nie jest dobre. Moje obowiązki ograniczają się do kontroli pieluchy i przechadzek do toalety.
W pierwszy dzień pierwszy raz w życiu widziałam martwego człowieka i to tak bardzo z bliska. W trzeci dzień jeden z rezydentów miał poważne problemy z żołądkiem i po 8 godzinach męczarni pielęgniarki zdecydowały się, by zadzwonić po pogotowie. Biedny człowiek i biedni my, którzy ciągle się nim opiekowaliśmy.
Nie mam doświadczenia w tym zawodzie. Wiem jedno, że w placówce w której byłam na studenckiej praktyce czułam się jak ryba w wodzie. Było widać, że rezydenci są w niej szczęśliwi i o to chodzi. Przecież to jest ich drugi dom.
W tej ostatnio usłyszałam, że jeden rezydent zmienił placówkę, bo nie był zadowolony. I ja go szczerze rozumiem. Będę dalej resume roznosić. Mam nadzieję, że w nie każdej tak jest. A może moja praktykowa była perełką? A większość wygląda tak jak ta w której jestem zatrudniona? Mam nadzieję, że nie.

Hmm... zmienię nieco temat, by nie smęcić.
Dzisiaj miałam pierwszą lekcję z nowym nauczycielem. Po dwóch miesiącach poszukiwań znalazłam tego jednego, jedynego nauczyciela, który przygotuje mnie do IELTSa :) Yeah!
I zadał mi pytanie, bym napisała krótką pracę na temat: "dlaczego jesteś szczęśliwa?" Odpowiedź: "tylko, że teraz nie jestem szczęśliwa. Byłam. Nie jestem. Będę" I zaczęliśmy rozmawiać. Mój przystojny, 29 letni nauczyciel jest szczęśliwie żonaty, a jego żonka jest wyczekującą przyszłą mamą. Oboje są wyciągnięci jak z obrazka.
Z racji tego, że moja odpowiedź była szczera to i on się otworzył. Usłyszałam, że jest z USA. W AU mieszka od 4 lat i nawet nie myśli o tym by wrócić do kraju. Teraz jest bezrobotny, ale jakoś się tym nie martwi. Wybrał miejsce na drugim końcu miasta, bo: "tu tak ładnie jest. A i moja żona po wizycie u lekarza może pójść na plażę zrelaksować się". Rozmawialiśmy o początkach, o znajomych i o tym wszystkim co się dzieje wokół nas. Stwierdził, że jestem mądra i silna i to czego tutaj doświadczyłam nieodwracalnie mnie zmieniło. A na końcu dodał, że jako zapłatę na następne zajęcia mam przynieść coś do przekąszenia.

Pocieszył mnie w jednym. Przygotował się do zajęć i poszperał w necie info na temat prac pisemnych z IELTS. Znalazł pracę innych, którzy zdawali na poziomie 5pkt. Ja potrzebuje 6, czyli są to te okolice. Usłyszałam: "ja nie rozumiałem o czym oni właściwie pisali. Ciebie rozumiem, jak mówisz i jak piszesz więc nie martw się o ten egzamin" Druga osoba mi to powiedziała. Może wreszcie uwierzę w swój ang :)

Kop w tyłek

Długo się zabierałam za napisanie tego postu.

Wiele rzeczy się zmieniło.
- powróciłam do rozmów z adwokatem na temat spraw wizowych. Nadal jestem w bardzo przyjemnej sytuacji, ale myślałam, że cała zabawa będzie tańsza.
- miałam stłuczkę skuterem, a że nie jestem ubezpieczona to sprawa fajnie nie wygląda.
- nowa praca nie okazała się strzałem w dziesiątkę. Potrzebuje doświadczenia więc kilka mcy muszę posiedzieć.
- przez 2 miesiące szukałam nauczyciela angielskiego i mam nadzieję, że wreszcie go znalazłam.
- mój romans dobiegł końca. Absztyfikant nauczył mnie wiele swoją osobą. Niestety, ale nie byłam zbytnio ważna w jego życiu. Ot! kolejna znajoma. On był dla mnie kimś szczególnym. Mój błąd.

Nie nudziłam się przez ten czas. I dobrze. Nie zmarnowałam tych dwóch tygodni.

Nie wiem dlaczego, ale ten miesiąc jest dla mnie szczególny. Zrobiłam olbrzymi krok do przodu w kwestiach zawodowych i osiedlania się . Jak również zrobiłam bardziej prywatne porządki.

Wielu rzeczy nie publikuje na blogu, bo są zbyt prywatne bądź nie dotyczą wyjazdu, a spraw bardziej życiowych i ludzkich. I o tych rozpisuje się w mailach. Niestety nie odpisuje na bieżąco. Przepraszam.

Ostatnio dostałam lekcje od rodziny, znajomych i absztyfikanta. I przyznam, że niektóre mnie zbyt mocno zniszczyły. Zamknęłam się na kilka dni w pokoju i starałam się dojść do siebie. Nie pomogło więc poprosiłam o pomoc tych, którzy byli dla mnie ważni. I ją dostałam.

1. zawsze starałam się pielęgnować znajomości. Przypominać o sobie kiedy zauważyłam, że zbyt długa jest cisza. Zmieniłam to. Jeśli przez x miesięcy osoba, która istniała w moim życiu (jako znajoma, przyjaciel, ktokolwiek) nie odezwała się do mnie to chyba jest znak, że ja nie byłam istotna w jej życiu. Nie jestem w stanie siedzieć całymi dniami i zagajać do każdego znajomego: "co słychać?" Muszę starać się też o tych znajomych tutaj więc siłą rzeczy relacje z wieeeeloma osobami się zmienią, przekształcą bądź urwą.
Nastała tutaj niesamowita niespodzianka. Mailuje z osobami z którymi przez x czasu kontaktu nie miałam, bo po prostu nasze drogi się rozeszły. Za to teraz jest bardzo przyjemnie. Nie mowa tu jedynie o regularnych wiadomościach, ale i o wysłanych raz na jakiś czas pytaniach kontrolnych: "żyjesz? Nic cię jeszcze nie zjadło?" Miło! Dziękuje!

2. nie ciągnij czegoś co trwa długo tylko dlatego, że trwa długo. To bezsensu!

3. nigdy nie zapomnij kim jesteś.

4. naucz się wyłączać emocje. Zwłaszcza w kontaktach z ludźmi, którzy teoretycznie są tobie bliscy.

5. ufaj jedynie sobie.

Wiem, że Ameryki nie odkryłam. Mogłam się tego nauczyć nie ruszając czterech liter. Większość nabyłam wiele lat temu. Tylko , że o niektórych lekcjach zapomniałam. W przeciągu ostatniego roku w pewnym momencie się zgubiłam. Miałam i nadal mam gównianą pracę, ale zaczynałam wyglądać i czuć się jak ma praca. Zapomniałam o mych krótkich spódniczkach, sukienkach, o uśmiechu na twarzy i o tym kim właściwie jestem. Przestałam się sama lubić. Pogrążyłam się w szarzyźnie i melancholii. Trzeba było to zmienić.

Nie będę opisywała każdego z tych punktów, bo to nie jest konieczne. Wiem, że są to istotne lekcje o których częściowo zapomniałam, bo gdzieś się sama w sobie zgubiłam.



sobota, 6 września 2014

4 dni

To jest Tybetański Bóg Fortuny.
Ostatnimi czasy chyba mnie pokochał. Choć może to są konsekwencje wcześniej podjętych decyzji? Sama nie wiem. Wiem, że ostatnie 4 dni bardzo mocno zmieniły moje życie.

W środę byłam na rozmowie rekrutacyjnej. Dostałam pracę. Jestem asystentką pielęgniarki. Otworzyło mi to drzwi do zmiany rodzaju wizy i tym samym do stałego pobytu. Jak również lubię ten rodzaj pracy. Pieniądze są marne, ale satysfakcja jest olbrzymia.

Pojawił się jeden minus. Nie mam jak dojechać na pierwszą zmianę. Nie mam tak wczesnych autobusów.

Pierwsza myśl: muszę mieć samochód. Sprawdzam stan konta. Taaa.... chyba jak go sobie narysuję.

Druga myśl: no to się przeprowadzam. Przez ostatnich kilka tygodni nie byłam szczęśliwa w swoim domu. Żyliśmy bardzo oddzielnie. Praktycznie każde po powrocie wchodziło do swojego pokoju i nie rozmawiało z nikim. Zaczęło mnie to męczyć i od pewnego czasu szukałam czegoś. Tylko, że nie znalazłam niczego co by mnie z nóg powaliło. Nie ma sensu zmieniać pokoju za większe pieniądze i gorsze warunki. Jak zaczęłam narzekać coś się stało. Pojechaliśmy na spontana na wycieczkę. Nie rozumiałam 60% tego co mówili, ale atmosfera była bardzo przyjemna. I od tamtej pory powróciliśmy do rozmów. Tylko, że ja nie miałam wyjścia. Albo praca, albo pokój. Oznajmiłam, że się wyprowadzam. Widziałam smutek na twarzy. Po kolejnym szukaniu lokum powiedziałam Kia, żeby przy kolejnej osobie dała większą stawkę. Usłyszałam, że płacę 90$ mniej, niż powinnam. Wiedzieli, że więcej nie byłam w stanie.
Nie spałam całą noc. Myślałam. Rano wysłałam smsa, "ejjj mogę zostać? Znalazłam rozwiązanie! Kupię skuter!" Dzień później kupiłam skuter od policjanta. Nigdy nie jeździłam żadnym jednośladem z napędem silnikowym. Pan wyjaśniał mi wszystko. Pierwsza przejażdżka? Tragiczna! Nie wyczułam niczego. Druga? Już lepsza. Pan zaproponował, że podwiezie mnie do domu, a później wsiądzie w pociąg. Po drodze pojechaliśmy do urzędu zmienić właściciela. Pomógł mi we wszystkim. Dzień później, czyli dzisiaj, kupiłam kask i rękawice. Jutro jadę się uczyć jeździć, a w poniedziałek do pracy. Wszystko na wariackich papierach.

Nie wiedziałam o tym, że płacę znacznie mniej niż powinnam. Fakt, 8 miesięcy temu nie byłam w stanie zapłacić więcej. Od dłuższego czasu mam stabilizację. Wysłałam smsa, że mogę robić większe przelewy. Przeczytałam bardzo miłą odpowiedź: najważniejsze żebym czuła się komfortowo. W czwartek wysłałam 50$ więcej.

Z czerwonym, typowym do motoru kaskiem w rękach weszłam do domu. Drzwi do mojego pokoju były otworzone. Widziałam, że Andrew jest w środku. O co chodzi? Weszłam i zaniemówiłam. Mam nowiutki czerwony dywanik, czarny stolik z czerwoną lampką i kwiatkiem w czerwonej doniczce, biurko i obicie łóżka zmieniło kolor na czerwony. Niesamowitą niespodziankę mi zrobili.

Podjęłam dobrą decyzję. Stałam się bardziej niezależna i mam 20 metrowy pokój za i tak małe pieniądze.

367 dni.

367 dni temu mieszkałam wraz z rodziną Australijską. Z asystentką pielęgniarki i drobnym dorobkiewiczem. Pokój nie powalał z nóg, szafa nie miała półek więc wszystko trzymałam w walizce. Było zagwarantowane jedzenie, ale Sylwia była tak nędzną kucharką i porcje były na tyle małe, że trzeba było się dokarmiać, ale i tak schudłam kilka kilo.
Z przerażeniem w oczach chłonęłam jak gąbka wszystko to co się wokół mnie działo. Wiedziałam, że o starej rutynie musiałam zapomnieć, ale jeszcze nie wiedziałam czym ją zastąpić.  Uczyłam się języka, kultury i kraju. 
Dzisiaj znalazłam notatki z pierwszej mojej pracy. Dotyczą zarobków: 100 - 150$ tygodniowo. Wow!  I wielkie plany na co wydać te kokosy. Czy dam radę uzbierać na szkołę? Czy też nie? Nadal momentami dziwię się jakim cudem dawałam radę. 
Z racji tego, że wyjechałam w pojedynkę to starałam się szybko znaleźć kogoś komu mogłabym zaufać. Nie mówię tu o związku. Zależało mi na przyjaźni. Bardzo się przejeżdżałam na ludziach. Do tego stopnia, że czasem przechodziłam na drugą stronę ulicy, by z kimś nie rozmawiać. Wychodziły na wierzch najpaskudniejsze cechy charakteru jak zawiść, zazdrość i mściwość. Słyszałam za swoimi plecami podłości, bo znalazłam pracę i się z kimś związałam. 
Raz siedząc przy piwie: "o emigracji dużo się słyszy i teoretycznie wie się wiele. Tylko to trzeba odczuć na własnej skórze jak czasami jest ciężko." Racja. Były momenty kiedy chciałam wracać do kraju. Kiedy płakałam wieczorem. Kiedy czułam się bezsilna.

Były i mam nadzieję, że nie wrócą. 

Teraz to i ja jestem asystentką pielęgniarki. I mieszkam w lepszym standardzie niż wyżej opisany dom. Zarobki znaaaaaacznie się zwiększyły. A i przestałam się przejeżdżać na ludziach. Teraz jestem już spokojna o wszystko. O wizę, o szkołę i o karnet na siłownie, by zawsze znaleźć choć odrobinę czasu tylko i wyłącznie dla siebie. Od jakiegoś czasu słyszę, że wypiękniałam. Miłe to bardzo! Tylko, że ja się nie zmieniłam. Jedynie włosy mi urosły. Ot co! Jedna rzecz się zmieniła. Jestem szczęśliwa! Po prostu. 

"Teraz tutaj szukam szczęścia i swojego miejsca. Może je znajdę :)" - napisałam to rok temu. Znalazłam je :)

czwartek, 4 września 2014

365 dni w Oz :D

Yeah!!!

I to na dzisiaj byłoby na tyle. Jutro w pociągu opiszę znacznie więcej, bo wieeeele się wydarzyło. Tylko nie miałam kiedy usiąść i na spokojnie podziubać :)

See you!!!