Od kilku miesięcy zastanawiałam się nad powrotem do pisania bloga. Przyznam, że zajmował on szczególne miejsce w moim życiu, a wzrastająca liczba odwiedzin popychała mnie do dzielenia się swoimi troskami - mniejszymi i większymi, spostrzeżeniami - mniej lub bardziej odkrywczymi i próbą odkrycia siebie samej - tego co mnie kręci i zadowala, smuci i złości. Działał on na mnie terapeutycznie, za co byłam mu wdzięczna - wylewałam tutaj nadmiar zalegającej żółci oraz opisywałam powody dla których chciałam się pochwalić licząc na to, że ktoś je przeczyta i pomyśli: „tak trzymaj!” Szczerze to lubiłam i część mnie chciała powrotu, ale...
Mimo tych pozytywnych bodźców pojawiał się strach i to on paraliżował mnie do tego stopnia, że wychodziłam stąd i uspokajałam się kilkoma głębszymi oddechami. Strach przed nękaniem mnie, złorzeczeniem i obrażaniem. Było tego dość sporo. Przez ponad 4 lata nie opublikowałam żadnego postu, a wiadomości nadal docierały. Nauczyłam się nie udostępniać w mediach społecznościowych informacji kojarzących się z moim miejscem zamieszkania. Przestałam używać swojego imienia i nazwiska z obawy, że ktoś może zacząć szperać tam gdzie nie powinien i hejtu będzie jeszcze więcej. Pękłam w momencie kiedy przeczytałam na forum stworzonym przez Polaków mieszkających w Australii słowa, które pamiętam do dziś, ale nie będę ich tu przytaczała, bo one niczego nie zmienią. Płakałam. Długo płakałam. Czasem broniłam się tutaj upubliczniając niektóre dziwne zachowania, co spotykało się ze zrozumianą przeze mnie krytyką - jako czytelnik nie chciałabym zaznajamiać się z narzekaniami na tych, którzy tu przychodzą. Robiłam to, bo nie wiedziałam co jeszcze mogę zrobić. Nadal się cyberstalkingu (nazwijmy rzecz po imieniu) obawiam, ale jakoś mniej. Nawet tu i ówdzie pojawiam się pod prawdziwym nazwiskiem.
Czy stałam się silniejsza z biegiem lat? Nie wiem. Wiem za to, że przeszłam w życiu zbyt dużo i to pozostawiło swoje ślady w ilości siwych włosów, których przestałam ukrywać pod farbą. Przybyło mi kilogramów i pojawił się mały piwny brzuszek, ale nadal jest mniejszy od cycków więc się jeszcze nie martwię. Spędziłam kilka lat na terapii i jestem wdzięczna za każdego psychologa, który był i jest przy mnie, bo to dzięki nim jakoś sobie radzę ze swoimi demonami. Sprawiłam sobie psa - chodzące 7 kg szczęście, które wniosło w moje życie wiele radości. I tak staram się żyć i nie dać zwariować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz