poniedziałek, 1 marca 2021

Tęskno.

W Polsce wylądowałam 25 stycznia 2020, czyli ponad rok temu. Australia nie jest rajem na Ziemii, a moje życie nigdy nie było, nie jest i nie będzie usłane różami. Byłam tam szczęśliwa - chyba pierwszy raz w życiu. Niby nic, ale cholernie mi tęskno za tym uczuciem. Uwielbiałam swoją monotonną rutynę. Poranna duża kawa, a tuż po niej długie spacery po plaży i zabawy z psiakiem, któremu tak niewiele potrzeba do szczęścia. Grzeczna rozmowa z ratownikami i psiarzami składająca się głównie z uśmiechów i poklepywania po ramionach, ale jakże miła w szumie fal i jeszcze nie zbytnio prażących promieniach słońca. Powrót do domu ze śpiącym Szczęściem w samochodzie. Prysznic, lunch i drzemka przed pracą, bo i czemu nie. Nadal z uśmiechem na twarzy jechałam do pracy i starałam się sprawić, by ci którym jest on najbardziej potrzebny, zarazili się nim. Nie musiał to być banan od ucha do ucha. Wystarczył mały - półgębkiem, bym wiedziała, że zrobiłam kawał dobrej roboty i spełniona mogła wrócić do domu. Ot, moja nudna monotonia życia codziennego. 

Zniszczył mi ją na kilka miesięcy Ten co to miał sprawić, bym poczuła się w pełni spełniona. Początki były iście niebiańskie. Czułam się jakbym poznała bratnią duszę z którą mogłam bujać w obłokach i snuć coraz bardziej szalone plany, łącznie z założeniem rodziny i przeprowadzką do mniejszego miasteczka. Gdybyśmy mieli chłopca byłby to Christopher James (CJ dla kumpli), nad dziewczynką jeszcze się zastanawialiśmy. Ja nalegałam nad Zoe, ale w połączeniu z jego nazwiskiem brzmiałoby za krótko więc myśleliśmy nad drugim imieniem. Z każdym kolejnym dniem przestawałam się łudzić w ziszczenie tych pięknych opowieści. Jego stare demony przejęły kontrole nad jego jestestwem i z cudownego człowieka zmienił się w manipulatora robiącego wszystko, by karmić swoje skrzywione ego. Najprawdopodniej to On złamał łapy mojemu psu. Wszystko na to wskazuje, ale nie rozumiem po co. 

No, ale wkroczył on do mojego życia na tylko 10 miesięcy z czego nie każdy był okropny. Później mogłam powrócić do swojej kochanej rutyny codziennych spacerów i zabaw z Sierściuchem. Po styczności z Tym co miał mnie uszczęśliwić zdałam sobie sprawę, że bardziej cenię towarzystwo zwierząt niż ludzi. Ci od których w hierarchii jesteśmy wyżej nie kłamią, nie kombinują, nie są źli bez powodu. Oni bezwarunkowo kochają, zawsze się cieszą z naszego przybycia do domu, są powiernikami dziwnych sekretów i potrafią sprawić, że jest dużo śmiechu wokół nich. Nie mówię, że uciekam od ludzi, ale zaczęłam bardziej doceniać, te chwile w których nie słyszę człowieczego głosu. 

Tęsknie. Za słonym i ciężkim powietrzem. Za wieczorną bryzą. Za piaskiem sypiącym się między palcami i za obrzucaniem nim Łobuza. Za chłodną wodą w oceanie z za dużymi jak dla mnie falami. Za widokiem surferów i niespełnioną obietnicą „kiedyś się na to odważę”. Za uganianiem się z butem w rękach za wszystkim co weszło mi do domu. Za wieczorami spędzonymi w ogrodzie przy zapalonych lampkach i zimnym piwie. Za cichym przyglądaniem się swoim podopiecznym jak błogo i niewinnie śpią. Za długimi rozmowami w których pojawiały się różnice kulturowe, a które każdorazowo kończyły się otwieraniem na nowe. Za uczuciem „tak, to jest moje miejsce. To jest mój skrawek ziemii”. Tęsknie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz